środa, 29 października 2008

FaceBraker - recenzja


Wszystko zaczęło się niepozornie. Mniej więcej o 9:00 zadzwonił do mnie Gambit z informacją, że czeka na mnie gra w redakcji. Podreptałem więc po nią. Zajrzałem na półkę i tak oto wszedłem w posiadanie gry FaceBraker. Tytuł ten pewnie nie jest wam dobrze znany, ale główne założenie twórców z firmy Electronic Arts było proste. Ma to być tytuł, który będzie podobny do NBA Street, czy też NFL Street.

FaceBraker to gra bokserska, która, dzięki przeniesieniu w nowe środowisku, powinna zyskać na żywotności. Dlatego w produkcji tej nie zabrakło pastelowych i bardzo kolorowych postaci, ujrzymy też zadziwiająco szybkie ruchy zawodników i unikalne ciosy. Są tutaj bokserzy, którzy pokażą nam swoje nadprzyrodzone uderzenia, a my, aby je zobaczyć musimy naciskać tylko dwa klawisze. Szybkie ciosy polegają na naciskaniu guzików (pierwszy odpowiedzialny za górne bicie, a drugi za dolne), a silniejsze na przytrzymaniu ich. Blokowanie zaś uderzeń oponenta też nie należy do najtrudniejszych rzeczy. Trzymamy po prostu jeden klawisz i tyle. Resztę zrobi nasz zawodnik. Chyba, że chcemy unikać ciosów, wtedy naciskamy odpowiedni klawisz i wykręcamy gałkę.

Face Braker
Tytułowa nazwa oczywiście znalazła swoje miejsce w grze. To nawiązanie do gamebrakera z gry NBA Street. Tak jak tam, tak i tu musimy naładować odpowiedni pasek. Tym razem robimy to przez zadawanie obrażeń naszemu przeciwnikowi. Gdy już tego dokonamy, naciskamy odpowiedni klawisz, a nasz protagonista wykona nokautujący cios. Wygląda to naprawdę efektownie, ale do czasu. Animacje bowiem cały czas są te same. Jeden facebraker dla jednej postaci. Nie ma mowy o większej ilości wstawek kończących walkę. Oczywiście możemy wykorzystać pasek facebraker wcześniej, ale nasze uderzenie będzie przez to mniej efektywne – nie będzie K.O. na ekranie.

Cukier, słodkości i różne śliczności
Graficznie nie jest najgorzej. Postacie są animowane bardzo dobrze. Na ich kolorowych buziaczkach bez problemu zobaczymy rany, jakie doznały podczas walki. W ferworze zabawy nie ujrzymy też zwolnień animacji, mimo że lewych i prawych prostych podczas zabawy wyprowadzimy niesamowicie dużo.

Muzyka, głosy oraz odgłosy. Tutaj gra wypada dwojako. Muzyka bowiem jest średnia. W menu jakieś dziwne odgłosy, przy których nawet orangutan nie chciałby tańczyć, a podczas walki nagle potrafią się włączyć jakieś dziwne bębenki. Godne uwagi są głosy zawodników, którzy straszą nas tym, że przegramy. Twarde męskie basy i pociągające kobiece soprany, na pewno spodobają się wielbicielom gatunku. Uderzenia pięściami wydają naprawdę silne odgłosy, co sprawia, że ich moc wydaje się jeszcze bardziej potężna.

Co w zamian?
Na dobrą sprawę gra opiera się na infantylnym wręcz systemie - stłucz twarz przeciwnika, a w zamian damy Ci nową postać i ring bokserski. Otrzymamy również pas za wygrany pojedynki w danej kategorii. Niestety, nie zostanie on nam przyznany na ringu. Po prostu zobaczymy go w menu. Widocznie tępa hostessa, która krąży po arenie naszych zmagań nie jest w stanie nas udekorować. Bywa.

You are so...
Warto jeszcze wspomnieć o możliwości tworzenia postaci. Dzięki niej zaprojektujemy sobie własnego boksera i nawet będziemy mogli podzielić się nim z innymi – usługa Xbox Lice i PlayStation Network. Kreator ma dużo opcji, więc na pewno znajdziemy coś dla siebie. Poza tym możemy na twarz nałożyć nasze zdjęcie. Tytuł ten bowiem wykorzystuje PlayStation Eye albo Xbox Live Vision. Jak to wygląda w praniu? Niestety nie wiem, gdyż nie mam tych urządzeń w domku.

To już jest koniec, nie ma już nic?
Tak i nie można oszukiwać nikogo. FaceBraker to typowy średniak. Na początku można go przełknąć. Nawet byłem w stanie uwierzyć, że to ma coś w sobie. Chciałem grać dalej, ale niestety nie da się. Po prostu brakuje mi tutaj wielu rzeczy. Skoro nie ma dużej ilości ciosów i kombinacji, to chociaż można było się pokusić o doszkalanie postaci. Dzięki temu wraz z wygranymi walkami pojawiałyby się dodatkowo umiejętności. Muzykę też bym poprawił, dodał trochę więcej wstawek kończących walkę, a na koniec dołożył jakieś większe nagrody za wygranie czegoś. Wtedy może coś by z tego było. Czy warto więc kupić ten produkt? Zdecydowanie nie. Moim zdaniem to coś powinno stać na magazynie i niech kurzy się, bo tak nudnej i infantylnej gry nie miałem już bardzo, bardzo długo. Naciskanie guzików i parcie do przodu to na dłuższą metę nuda.


Plusy:
+ tryb tworzenia boksera
+ dobra grafika
+ pomysł...

Minusy:
- ... źle zrealizowany pomysł
- schematyczność
- cały czas to samo
- nuda

Ocena ogólna: 4/10
Dawid N.

niedziela, 26 października 2008

Piekło i szpada - bezKres magii


Feliks W. Kres to jeden z pierwszych pisarzy polskiej fantastyki, którego debiut przypadał na wczesne lata osiemdziesiąte. Ten uznany literat, laureat prestiżowej nagrody im. Janusza A. Zajdla, twórca między innymi cyklu szererskiego, a także wielu wspaniałych opowiadań, zaprasza nas tym razem do mrocznego świata osadzonego w alternatywnym XVII wieku. Tam właśnie rozgrywa się akcja powieści Piekło i szpada – powieści lub raczej zbioru opowiadań, ponieważ wątki przeplatają się i choć czasem uzupełniają nawzajem, to z czystym sumieniem można je traktować jako oddzielne opowiadania.

Książka podzielona została na sześć głównych części, a każda z nich na rozdziały. Historie jednak, nie zawsze są nam opowiadane chronologicznie. Dzięki takiej formie, cała powieść jest jak wielobarwna mozaika. Spomiędzy wierszy, podczas czytania, wyłania się mroczny, opanowany przez prastare magie i może równie wiekowe, ludzkie namiętności, świat. Świat, w którym, niemal ze średniowiecza zaczerpnięty etos rycerski - zasady postępowania człowieka prawego, godnego szacunku - ulega konfrontacji z siłami daleko przekraczającymi możliwości pojmowania bohaterów. Mroczne widma przeszłości nawiedzają opisywane krainy, nieznane stworzenia dysponujące równie ogromną, co niepojętą mocą, decydują o upadku królestw, życiu lub śmierci całych miast, czy wreszcie o losach pojedynczych ludzi. Jednocześnie wiele niedomówień, szybkie zmiany czasu oraz miejsca akcji sprawiają, że czytelnik ma wrażenie, iż natrafił na wielki obraz, którego fragmenty są przed nim powoli odsłaniane. Rozwiązanie zagadki, ujawnienie jednej tajemnicy, jest początkiem drugiej, a nie wszystkie zostaną rozwikłane. Istotne w jednej części zdarzenie, już w następnej może stanowić zaledwie tło kolejnego wątku. Bardzo wartka akcja sprawia, że powieść jest niesamowicie dynamiczna. Zmiana perspektywy jest często zaskakująca, a przez to szalenie interesująca – pozwala spojrzeć na ten sam problem z zupełnie innego punktu widzenia. Autor uświadamia nam jak różnie mogą być interpretowane zdarzenia. I tu chyba leży magia całej powieści – w interpretacji zachowań i działań bohaterów. Narracja podkreśla tą tendencję, ponieważ również ulega zmianie. Niekiedy narratorem jest jeden z bohaterów, innym znów razem zaobserwujemy narratora wszechwiedzącego.

Zatrzymując się dłużej przy bohaterach, należy przede wszystkim zaznaczyć, że jest ich wielu – z wiru przygód i wartkiej akcji wyłaniają się postaci niejednoznaczne, barwne, porwane nurtem zdarzeń, często niepanujące nad swoim życiem. Pojawiają się równie szybko, jak później znikają, a mimo to głęboko zapadają w pamięć. Sposób, w jaki są przez autora przedstawione sprawia, że nie potrafimy określić czy czujemy do nich sympatię czy niechęć, czy zgadzamy się z ich decyzjami czy nie, a wreszcie, czy możemy ich „zaklasyfikować” – przyporządkować do grona bohaterów pozytywnych lub negatywnych. Jak się okazuje, dobro i zło nie istnieją lub zatracają swoje znaczenie w świecie Piekła i szpady. Nic nie jest jednoznaczne, biel i czerń utonęły w ogromnym morzu szarości, z którego przedstawione nam postaci, nawet przy największych staraniach, nie są w stanie wyłowić ani skrawka czystego dobra czy zła. Razem z bohaterami odkrywamy, że rzeczywistość jest bardziej złożona niż można by przypuszczać. Bo czy wolno użyć określenia „dobro” w świecie, w którym piekło sprzymierza się z ludźmi przeciw Bogu? Owszem, powieść porusza także motyw Boga oraz religii i robi to w bardzo odważny sposób. Pokazuje nową metodę myślenia: a jeśli Bogu zależy bardziej na jego „boskim planie” niż na ludziach? Pytania nurtujące bohaterów mógłby postawić sobie każdy z nas – czy można sprzymierzyć się z piekłem, aby przeciwstawić się złu? Te dylematy, niemal egzystencjalnej, a przynajmniej filozoficznej natury, sprawiają, że powieść nie jest tylko lekką lekturą, którą po przeczytaniu odkłada się na półkę i już do niej nie wraca.

Co ciekawe, obok głównych bohaterów – jak przystało na powieść fantastyczną – obdarzonych szczególnymi talentami: mistrzów fechtunku, królowych flirtu i uwodzenia, wielkich władców, Kres ukazał sylwetki prostych służących czy karczmarzy. Oni również są uwikłani w mechanizmy, których, jako przypadkowi ludzie, nie rozumieją. Mimo prostoty charakteru wykazują się często przymiotami godnymi herosów. Bywają bardziej oddani swoim ideałom i zasadom niż niejeden rycerz, są wierni, szlachetni, godni zaufania i przywiązani do swoich władców, gotowi poświęcić życie, aby ocalić rodzinę. Takie odpatetyzowanie ludzi „wielkich” połączone z pokazaniem szlachetnych stron prostych mieszkańców różnych krain, wzmaga wrażenie, że czytamy powieść historyczno-obyczajową, a nie fantastyczną.

Magia i nienaturalne zjawiska to niemal codzienność w świecie Kresa. Każdy dzień zasnuty jest mgłą niepewności, wszystkie miejsca otacza aura magii. Z jednej strony andersenowska królowa śniegu, a z drugiej tajemniczy koci-mordercy. Prastara magia, nad którą nikt nie potrafi zapanować, zemsta dawnych kultów, zniszczonych przed wiekami przez aktualnie panujący ród – to wszystko sprawia, że podczas czytania „Piekła i szpady” po prostu nie można się nudzić. Cała kreacja świata oraz sposób jego przedstawienia pogłębiają w czytelniku wrażenie, że ukazana rzeczywistość jest nie do pojęcia zarówno dla niego jak i dla bohaterów powieści. Powieść awanturnicza? Jak najbardziej, ale ukazująca jednocześnie barwne ludzkie sylwetki, czasem niemal archetypy osobowości, prezentująca mechanizmy, których odzwierciedlenie znajdziemy również we współczesnym świecie – miłość, zazdrość, zdrada, honor, przyjaźń – pełny wachlarz uczuć i namiętności, porywający bohaterów. Ta niezwykle skomplikowana i zróżnicowana rzeczywistość, jak i wiele możliwości spojrzenia na problem sprawiają, że świat stworzony przez Feliksa Kresa, mimo całej swej baśniowości, przypomina nasz. Przypomina, ale nim nie jest – autor na chwilę zabiera nas za to do miejsca, w którym mężczyźni o nienagannych manierach są gotowi w każdej chwili pomóc damie wsiąść na konia, a bale uświetniają swoją obecnością monarchowie we wspaniałych strojach.

Istotna w odbiorze powieści jest oczywiście okładka. Muszę przyznać, że od pierwszego wydania przeszła drastyczną metamorfozę – według mnie zmiana ta wyszła jej na dobre. Sięgając po książkę widzimy mroczną postać w stroju z epoki, z pistoletem w dłoni i piórem u kapelusza. Ten widok daje nam przedsmak tego, czym autor zaraz nas uraczy. Sam projekt graficzny również nie pozostawia miejsca na zastrzeżenia, okładka utrzymana w szarej tonacji, ożywiona odrobiną czerwieni na wysokości tytułu jest mroczna, ale i intrygująca. Ilustracje wewnątrz książki to już jednak zupełnie inna historia – nie mogę jednoznacznie stwierdzić, że są dobre lub nie. Należałoby tu użyć określenia „specyficzne”, przywodzą na myśl ryciny albo zgoła drzeworyty. Myślę, że to typ grafiki, który albo do kogoś przemawia albo jest odbierany negatywnie. Jako dziecko dwudziestego pierwszego wieku (przyzwyczajone do odbioru wielu bodźców wzrokowych na raz) nie mogłam się przyzwyczaić do oglądania rysunków czarnobiałych i w gruncie rzeczy dość prostych. Trzeba jednak oddać ich autorowi sprawiedliwość i zaznaczyć, że idealnie wkomponowują się w konwencję powieści. Są dobrą pomocą dla osób, które nie wiedzą jak wyglądają stroje czy broń z epoki. Ciekawym zjawiskiem jest także odwaga, z jaką ukazano na nich nagość (której w powieści trochę, bądź co bądź, jest). W moim odczuciu pogłębia to związek rysunków z opisywaną przez Feliksa Kresa epoką i całym wykreowanym przez autora światem. Podsumowując, powieść Piekło i szpada mogę z czystym sumieniem polecić każdemu fanowi fantastyki, osobom, które wolą nieco ambitniejsze pozycje, jak również fanom np. dzieł mistrza Dumas, ponieważ w powieści Kresa odnajdą ten sam urok długich płaszczy, walk na szpady, intryg, których nie powstydziłby się żaden francuski dwór i zakazanych romansów, okraszony bezmiarem tajemniczości, mistycyzmu i magii.

Marta Paśnicka

czwartek, 23 października 2008

Plakat

Chcielibyśmy zaprezentować wam plakat, który pojawi się już niedługo na uczelniach oraz w liceach. Dzięki wsparciu jednej z firm drukarskich mogliśmy zrobić znacznie więcej kopii niż przewidywaliśmy, to zaowocuje jeszcze większą kampanią reklamową na terenie kilku miast. Mamy nadzieje, że przypadnie on wam do gustu.

środa, 22 października 2008

Mała Moskwa (2008) , reż. Waldemar Krzystek


Gdynia uwierzyła łzom – czy słusznie? Kontrowersyjny werdykt, tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, przysporzył temu filmowi nie tylko najważniejsze w polskim kinie wyróżnienie, ale także reklamę, której rzadko dostępują filmy nagrodzone Złotymi Lwami. Ale , czy ten melodramat w historycznym kostiumie zyskuje, czy traci na tym całym zamieszaniu?

Mamy oto historię miłosną, rozpisaną na cztery pory roku, od jesieni 1967 do lata 1968 roku, czyli wielce niespokojny okres w historii naszej części Europy. Miejsce też jest wielce szczególne – Legnica, gdzie w tym czasie znajdował się największy garnizon wojsk radzieckich na terenie Polski. Żołnierze radzieccy i cywile, wówczas tam zakwaterowani, stanowili ponad połowę mieszkańców Legnicy, dzięki czemu to miasto zyskało przydomek Mała Moskwa. I oto, do Małej Moskwy, przybywa radziecki pilot ze swoją piękną żoną Wierą. Zjawiskowa Rosjanka szybko wpada w oko młodemu, polskiemu porucznikowi. Płomienny romans, w wielce niesprzyjających okolicznościach przyrody, jest nieunikniony.

„Mała Moskwa” ,to bardzo wprawnie skrojony melodramat. Piękni aktorzy, piękna sceneria, piękne wzruszenia. Szczególny przypadek w polskim kinie, więc tym bardziej cieszy. Satysfakcja jest na tyle duża, że można wybaczyć trochę toporny finał. Wybaczyć też możnabrak głębi w przedstawianiu historycznego obrazu tamtej sytuacji politycznej, który jednak usprawiedliwiałby w jakimś stopniu, słuszność przyznania gdyńskich Lwów. Sytuacja historyczna jest tu jedynie tłem, i nie zmieniają tego nawet symboliczne scenki rodzajowe, jak choćby ta ze zdrapywaniem czerwonej gwiazdy z pomnika i zastępowania jej katolickim krzyżem.

W pamięci niech lepiej pozostanie Svetlana Khodchenkova, wykonująca Grande Valse Brillante Ewy Demarczyk. Piękna Rosjanka , śpiewająca z pasją legendarną, polską piosenkę na scenie w Małej Moskwie, jest najpiękniejszą sceną filmu. Przywodzi na myśl najlepsze filmy z tego gatunku, w którym wykorzystuje się ten specyficzny rodzaj filmowej magii. Magii, która jest ponad wszelkie werdykty i artystyczne oceny.

Bartłomiej Konarski

wtorek, 21 października 2008

Melancholijny zaśpiew


Książkę Kocham Paula McCartneya kupiłam zauroczona lekturą jej fragmentów na antenie radiowej Trójki w wykonaniu autorki – Joanny Szczepkowskiej i jej córki – Hanny Konarowskiej przy dźwiękach nieśmiertelnych Beatlesów.

Z błyskotliwą prozą Szczepkowskiej nie sposób się nie spotkać, jej felietony drukuje choćby GW w dodatku „Wysokie Obcasy”. Czego się spodziewałam? Dobrej zabawy z muzyką w tle.
Mając świadomość przeżywającej chroniczny kryzys powieści nie stawiałam przed autorką zbyt wygórowanych oczekiwań. To ważne założenie, o którym zapomina chyba wielu wyrobionych krytyków literackich. Powieść Szczepkowskiej to debiut – czy udany – moim zdaniem tak, choć wątpię, że ten gatunek będzie królował w jej przyszłym dorobku.

To powieść dyktowana potrzebami rynku – trochę przygodowa, trochę psychologiczna, osadzona w realiach politycznych i społecznych drugiej połowy XX wieku. Główną bohaterką jest Marianna, tracąca na popularności, kiedyś świetna dziennikarka. To ona wprowadza czytelnika w świat z pogranicza jawy, snu, i marzenia. Wychodzi od fragmentu piosenki Beatlesów, dedykacji, lirycznego wspomnienia dzieciństwa i kilku luźno ze sobą związanych opowieści. Jakby chciała wypróbować pióro, rozgrzać się przed rozpoczęciem walki na ringu – walki z samą sobą, koleżankami i wspomnieniami, przypadkowo wywołanymi przez stare fotografie przesłane przez jedną z dawnych przyjaciółek. Te z ukrycia robione zdjęcia noszą w sobie ponurą tajemnicę, której odkrycie odmieni życie głównej bohaterki. Kluczem do poznania tej tajemnicy okaże się… lalka – piękna, pachnąca zachodem, niedostępna, obiekt westchnień i pożądań wszystkich małych dziewczynek zamieszkujących szare podwórka Starej Ochoty. To od niej się wszystko zaczyna, to ona jest przyczyną wielu nieszczęść, osobistych tragedii a nawet śmierci. Jako odprysk luksusu i dobrobytu zza wielkiej kurtyny podsyca wyobraźnię Marianny. W tych dziwnych czasach, kiedy u nas szary komunizm rozpanoszył się już na dobre na kolorowym zachodzie młodzież podryguje w rytmie zanuconym przez Beatlesów a mała dziewczynka, aby odebrać swą lalkę z rąk rozwrzeszczanej dzieciarni wymyśla sobie idealnego brata. Zielonookiego chłopca w prochowcu, który jako pilot podziemnego lotnictwa staje się ucieleśnieniem marzeń panien i podlotków, roznosicielem politycznych ulotek i ojcem niechcianego dziecka.
Konsekwencje tej absurdalnej historii mogły nastąpić tylko tutaj, na pograniczu dwóch światów, gdzie system polityczny dawał posłuch najbardziej niewiarygodnym opowieściom.

Lektura powieści Szczepkowskiej nie należy do najłatwiejszych. Mieszanie porządku przyczynowo-skutkowego wymaga od czytelnika wytężonej uwagi, wielopłaszczyznowa narracja burzy chronologię, za to muzyczne wstawki łagodzą napięcia i wprowadzają w atmosferę odprężenia. Nieco naiwne zakończenie może rozczarować, ale czas poświęcony na lekturę na pewno nie będzie stracony, bo w książce tej jest pomysł, a reszta, nawet jeśli budzi poczucie niedosytu to tym bardziej wyostrza apetyt na dobrą powieść, która już niebawem może się pojawić na literackim horyzoncieJ

Joanna Szczepkowska, Kocham Paula McCartneya, Świat Książki 2008

dr Anna Pycka

niedziela, 19 października 2008

Sprawozdanie z pokazu gry "Need for Speed: Undercover"


Gry z serii Need for Speed są niczym feniks. Raz chylą się ku upadkowi, by zaraz potem odrodzić się niczym ognisty ptak z popiołów.

Na specjalnie zorganizowanej konferencji prasowej firma Electornic Arts postanowiła zaprezentować najnowszą, jedenastą już część Need for Speed. Tym razem, będzie ona nosiła podtytuł Undercover. Prezentacja gry odbyła się na parkingu w Złotych Tarasach. Dla dziennikarzy przygotowano bowiem, prócz samego pokazu, kilka drobnych niespodzianek. Po pierwsze stał tam specjalnie przerobiony samochód marki SEAT, który dzięki odpowiednim modyfikacjom, miał moc 330 koni mechanicznych. Dodatkowo zostały zaimplementowane w nim dwie konsole PlayStation 3 i cztery małe telewizorki LCD, a wszystko po to, aby podczas jazdy można było grać. Po drugie, był jeszcze jeden samochód wyścigowy, który odwiózł zwycięzcę turnieju zorganizowanego dla redaktorów.

Praktycznie równo o godzinie 11:00 rozpoczęła się konferencja prasowa. Pani Lidia Zalewska zaprosiła na scenę producenta gry Need for Speed Undercover - Jesse Abneye'a. Gość specjalny odpalił konsolę i zaczął opisywać, jakie to ulepszenia wprowadzono do tego tytułu. Na wstępie zostało powiedziane, że tytuł powstawał aż dwa lata, co zaowocowało masą innowacji. Potem pojawiło się intro, który wdraża Nas w fabułę gry. Będziemy bowiem kierowali poczynaniami osoby, która za swoje wojaże samochodowe została złapana. Protagonista zostanie zwolniony z ciążących na nim zarzutów tylko wtedy, jeśli pomoże agentce federalnej. Oczywiście, lepiej być kapusiem, niż iść do więzienia, tak więc bohater zgadza się na tę ofertę. W tym momencie, my przejmiemy nad nim kontrolę. Trafimy do miasta Tri-City Bay Area, gdzie poznamy gangi złodziei samochodów. Właśnie ich będziemy musieli „sprzedać”.

Fabuła to jednak nie wszystko. Zalet tej produkcji ma być więcej. Jesse Abneye mówił bardzo dużo o innowacjach. Po pierwsze, od razu po rozpoczęciu gry będziemy mieli dostęp do wszystkich dzielnic. Każda z nich cechuje się zróżnicowaniem architektonicznym, tektonicznym i rasowym. W jednej bowiem, będziemy ścigali się po wąskich drogach górskich, innym zaś razem będziemy brali udział w wyścigu na autostradzie. Możliwości jest wiele, bowiem cała mapa jest ogromna. Jesse wspomniał jeszcze, o tym, że tak jak w GTA IV każda z dzielnic będzie miała swoje budynki, ludzi etc. Tak więc oczywiste jest to, że zobaczymy różnego rodzaju klasy społeczne. Zaczynając od tych najbiedniejszych, a kończąc na najbogatszych. Na koniec akapitu warto zaznaczyć, że miasto ma się zmieniać podczas gry. Jak? Tego nie zdradzono. Wydaje mi się jednak, że chodzi tutaj o niedokończone mosty, po prostu robotnicy, którzy je budują ukończą je w pewnym momencie. Ciekawe, ciekawe...

Oddzielną sprawą są samochody. Producent zapowiada, że każda „bryka” ma model fizyczny odwzorowany z rzeczywistości. Prócz tego, mamy cztery grupy parametrów: zawieszenie, moc silnika, przyczepność, sztywność amortyzatorów, które będziemy musieli modyfikować. Bowiem auto, inaczej reaguje w górach, a inaczej na prostej drodze. Wszystko to ma znaczenie. Warto jednak wspomnieć, że firma wycofała się ze zdania, że będzie to symulacja. Teraz już wiadomo, że powstała gra samochodowa, ale uproszczona, aby gracz mógł sobie pograć na luzie.

Grafika. Tutaj producent mówił dużo, że będzie wspaniale etc. Ja jednak wszystkie jego słowa postanowiłem zweryfikować.

Konfrontacja.

Po zakończeniu prezentacji można było zagrać w tytuł, i mam do niego kilka uwag. Po pierwsze gra działa w 720p. Pytanie czemu nie jest to 1080p? Niestety nie otrzymałem odpowiedzi. Idąc dalej podczas gry widać kwadraty na lampach, czy też słupach, czyżby zapomniano o antyaliasingu? Jeszcze jedno, do czego muszę się przyczepić, to brak możliwości zniszczenia samochodu, aby wybuchł. Oczywiście światła się tłuką, a karoseria się gnie, ale nic więcej nie zobaczymy. Szkoda.

Nowy NFS jest dobrym produktem. Zabrakło kilku rzeczy, ale za to wprowadzono sporo innowacji, ciekawą fabułę i ogólnie wychodzi nam dobry produkt, a może coś więcej? Niestety tego już powiedzieć nie mogę, gdyż dopiero po przejściu całej gry powinno się oceniać produkt. Ja oceniłem tylko, to co zobaczyłem, a na więcej możecie liczyć po premierze...

Dawid Nawrocki

czwartek, 16 października 2008

Parrot DS1120 - recenzja

Firma jakaś tam wprowadziła do swojej sprzedaży nowe głośniki Parrot DS1120 - tak zaczyna się większość wpisów w wyszukiwarce google, po wpisaniu nazwy wyżej wymienionego sprzętu. Niestety, nikt nie zastanawia się nad tym, czy to coś naprawdę jest dobre. Na szczęście, istnieją takie strony jak stacjakultura.pl gdzie możemy odpowiedzieć na takie pytania.

Na wstępie trzeba zaznaczyć, że test nie będzie długi. Głośników bowiem nie uda nam się podłączyć do konsoli, ani dvd. Czyli dwa sprzęty odpadają na samym początku. Niemniej jednak, urządzenie ma za to inne ciekawe rozwiązania, o których zaraz wspomnę.


Kiedy wracałem z redakcji z nowymi głośnikami Parrot DS1120, to przyznam się szczerze, że troszeczkę się zmęczyłem. Niestety waga tych cacek nie jest mała, gdyż wynosi 950 g na każdy głośnik. Razem daje nam to prawie 2 kg, a dodatkowo dochodzi jeszcze niewygodne opakowanie.


Niemniej jednak, wytłumaczyć ten ciężar można tym, że głośniki wykonane są z czystego, bardzo stylowego metalu. Matowa czerń jest delikatnym przejawem kunsztu projektanta. Podkreśla go również przykrycie głośnika siateczką, która trzyma się na magnes. Nie ma zatem mowy o specjalnych naczepach, które z biegiem lat się psują. Po prawej stronie każdy z głośników ma elegancką dotykową regulację głośności oraz klawisz Bluetooth, o którym za chwilę. Diody w opisanych urządzeniach palą się na kolor ciemnoniebieski, co doskonale współgra z czarną kolorystyką obudowy.

Na oddzielny akapit zasługuje kształt, on też tutaj jest bardzo ciekawy. Głośniki bowiem przypominają turbinę. Prócz tego, mają pod sobą dwie nóżki podpierające. Przyznam się, że z początku mi się to średnio podobało, ale potem, jak już ustawiłem je na biurku, to zobaczyłem, że bardzo ładnie wkomponowują się w otoczenie.

Wspominałem już wcześniej o klawiszu Buletooth. Nie jest on bez powodu umieszczony w głośnikach. To właśnie dzięki niemu usłyszymy ścieżkę dźwiękową. Głośniki bowiem odbierają dźwięk za pomocą tejże właśnie technologii bezprzewodowej. Jest to z jednej strony dobre, bo jeden głośnik może stać w jednym rogu pokoju, gdy drugi w drugim bez konieczności okablowania pomieszczenia. Sprawa jednak wygląda tak, że w praktyce wpierw trzeba sporo się namęczyć, aby to wszystko zaczęło działać.

Aby skonfigurować urządzenie, musimy wpierw wgrać specjalny program, który otrzymujemy na płycie. Sam program również nie należy do prostych w obsłudze. Są momenty kiedy nie zawsze chce działać... Producent szumnie zapowiadał, że dzięki zastosowaniu takiej technologii możemy puszczać muzykę z różnych sprzętów, m.in. z telefonu komórkowego. Niestety, w praktyce wygląda to gorzej, gdyż nie raz zdarzyło mi się, że system nie wykrył drugiego urządzenia albo pojawiła się jakaś niezgodność trudna do wytłumaczenia ludzkim językiem. Wtedy trzeba reinstalować całe oprogramowanie, co jest „nieco” frustrujące.
Mankamentem jest również regulacja głośności dostępna głównie za pomocą samego urządzenia. Jeśli będziemy grzebać w ustawieniach samej aplikacji, to dźwięk będzie trzeszczał niemiłosiernie. Niemniej jednak gdy będziemy tylko sterowali natężaniem głośności za pomocą wbudowanych przycisków, to dźwięk będzie naprawdę najwyższej jakości. Słychać, to przede wszystkim w filmach gdzie można poczuć się jak w kinie

Każdy z głośników zasilany jest oddzielnym kablem, dzięki czemu można je bez problemu umieścić po dwóch stronach pomieszczenia. Wszystko pięknie, ale jak ktoś ma kontakt tylko z jednej strony? Niestety wtedy przeniesienie drugiej kolumny staje się problematyczne, gdyż kable od zasilaczy są naprawdę bardzo krótkie. Nie każdy ma też w domu kontakty na każdej ścianie... Dla tego prośba do producenta, aby na przyszłość kable były znacznie dłuższe, a nie jedno metrowe.


Oceny

Wygląd: 4/5
Wykonanie: 4/5
Obraz: /5
Dźwięk: 4.5/5
Funkcje: 4/5
Instrukcja: 3/5
Stosunek ceny do jakości: 3/5
Ogólnie: 4/5


Plusy:
  • dźwięk
  • wykonanie

Minusy:
  • krótkie kable
  • waga
  • problemy z programem
  • instrukcja w języku angielskim

Podsumowanie:

Głośniki Parrot DS1120, to dobry sprzęt. Mają swoje wady, ale mają też zalety. Czy warto je w takim razie kupić? W sumie jest to ciężkie pytanie, ale chyba będę skłaniał się ku odpowiedzi negatywnej. Patrząc bowiem na ich cenę, to wolałbym dołożyć trochę pieniędzy i kupić coś lepszego.

Dawid N.

środa, 15 października 2008

The Dark Knight - recenzja

Kino Atlantic organizowało pokazy przedpremierowe The Dark Knight a jako ,że wyczekiwałem na ten film dość długo śledząc przy tym ciekawie zakrojoną kampanię reklamową, nie mogłem oprzeć się pokusie zobaczenia nowego dzieła Christophera Nolana. Tak się składa, że Komikslandia miała swój udział w organizacji owych pokazów, więc czuję się poniekąd zobowiązany do napisania kilku zdań o filmie.

Szczerze nie wiedziałem czego się spodziewać. Batman Begins przełamał jakieś bariery na które wpadali twórcy poprzednich Batmanów od czasów dwóch filmów Tima Burtona. Nie był może dziełem wybitnym, ale na pewno zręcznym kawałkiem kina akcji i dobrym „początkiem” dla świeżej serii filmowej o człowieku nietoperzu. Jak wpasowuje się tu Mroczny Rycerz ? Nie będę owijał w bawełnę – film jest FENOMENALNY! Wychodzi więc na to ,że z Batmanami Nolana jest tak jak w przypadku filmów Batman i Batman Returns Tima Burtona – pierwszy jest bardzo dobry, ale tworzy tylko wstęp do genialnego sequelu. The Dark Knight jest w moim odczuciu najlepszym filmem o Batmanie jaki powstał, a zarazem najlepszym tytułem wzorowanym na komiksie (o adaptacji jako takiej nie może być mowy, gdyż TDK opowiada od nowa historię znaną z kilku komiksów o Batmanie nie będąc dosłowną ekranizacją żadnego z nich) obok Sin City (ale nie porównywał bym ich ze sobą właśnie z uwagi na to ,że Miasto Grzechu jest wierną adaptacją ,a Mroczny Rycerz nie).
Powiedziałem już co o filmie myślę, teraz czas na argumentację.


Zacznę trochę inaczej niż większość recenzentów, bo od strony czysto technicznej.
Realizacja to prawdziwy majstersztyk. Sceny akcji mają świetne i bardzo równe tempo, z mocnymi akcentami w odpowiednich miejscach. Akcja przeplatana jest scenami w których widz może złapać nieco oddechu – są to różne obyczajowe wstawki, czy długie pejzaże Gotham City (i nie tylko) które płynnie przechodzą w dynamiczne sekwencje akcji… i tak w kółko od pierwszych minut (kto miał okazję widzieć pierwsze 6 minut filmu wie o czym mówię), aż do samego końca. Wszystko jest tak dawkowane ,że przy trwającym niemal 3 godziny filmie nie nudzimy się nawet przez chwilę, ale nie ma też możliwości byśmy odczuwali przesyt dynamicznych scen. Z resztą na taki balans wpływa też przemieszanie gatunków – mamy zatem film sensacyjno-kryminalny pokroju Gorączki (uważni widzowie dostrzegą nawet pewne odniesienia do filmu Manna) z elementami dobrze napisanej obyczajówki, kontrastowanej thrillerem z czarną komedią jako wisienką na torcie – wszystko to spina błyskotliwy scenariusz, o którym pisać nie będę, by nie spoilerować zbytnio.
Dodam jedynie skoro już przy spoilerach jestem ,że warto było śledzić kampanię reklamową filmu (nie wliczam tu trailerów i spotów telewizyjnych), gdyż mamy dzięki temu szerszy kontekst wydarzeń dziejących się w filmie. Fakt, nie jest to niezbędne, ale daje wrażenie jeszcze większego realizmu (który notabene jest kolejnym atutem dzieła Nolana).


Czas skupić się na największym moim zdaniem plusie filmu – grze aktorskiej.
Bale, Eckhart i Cane trzymają bardzo wysoki poziom i w jakimś stopniu są filarami widowiska. Maggie Gyllenhaal z resztą również pokazuje klasę, podobała mi się dużo bardziej niż Katie Holmes w Początku – mają państwo Gyllenhaal szczęście do utalentowanych dzieciaków, nie ma co.
O umiejętnościach aktorskich Morgana Freemana i Garego Oldmana nie muszę pewnie nikogo przekonywać, ale niestety zbyt dużo ich w filmie nie oglądamy – przynajmniej nie w takim stopniu jak wyżej wymienionych… z drugiej strony ciężko mi oceniać grę wszystkich powyższych aktorów, bo zajęty byłem akurat zbieraniem szczęki z podłogi po każdym pojawieniu się Heatha Ledgera na ekranie. To co zrobił z postacią Jokera po prostu przechodzi moje najśmielsze oczekiwania (a spodziewałem się bardzo wiele, po materiałach promocyjnych). W chwili gdy Joker po raz pierwszy ukazuje się nam w pełni wiadomo ,że ten film należy do niego.
To co Ledger pokazuje jest jakimś hipnotycznym i niebezpiecznym zjawiskiem wykraczającym gdzieś poza aktorstwo. Mógł bym teraz wymieniać sceny z Jokerem po którym wciskałem się w fotel głęboko w jakimś ciężkim do opisania stanie emocjonalnym, ale po co psuć innym zabawę. Darujcie sobie oglądanie fragmentów filmu których pełno już na youtube – idźcie do kina i bawcie się tak dobrze jak ja.

Tekst wyszedł chaotycznie – chyba za dużo Jokera jak na jeden wieczór.
Całe szczęście już niebawem oficjalna premiera i kolejna okazja by szeroki uśmiech zagościł na mojej twarzy.


Radosław Czyż

niedziela, 12 października 2008

Wywiad z Wampirem - recenzja


Wywiad z Wampirem rozpoczyna się dosyć niezwykle, gdyż od razu trafiamy do pokoju, gdzie młody redaktor przeprowadza wywiad z Louisem de Pointe du Lac, który jest nikim innym niż wampirem. Postanowił on opowiedzieć dziennikarzowi historię swojego życia . Niemniej jednak nie takiego jak David Copperfiled, ale tego życia drugiego – wampirzego. Na samym początku redaktor nie chce w to wszystko uwierzyć, ale fakty oraz sztuczki, które ukazuje mu Louis szybko wyprowadzają go z błędu.

Opowieść zaczyna się przeszło dwieście lat temu i kończy w obecnych czasach. Na samym początku poznamy Lestata, który zapatrzony w urodę Louisa (pamiętajmy, że nocne stworzenia odczuwają inaczej piękno) przemieni go w wampira. Dodatkowo, z czasem ich grono się powiększy o jeszcze jedną osobę. Będzie nią dziecko o imieniu Klaudia. Właśnie pod jej przewodnictwem, Louisowi uda się odłączyć od Lestata, by razem z wampirzym dzieckiem uda się do XVIII wiecznej Europy. Tam czekają na nich kolejne przygody.

Fabuła książki, w kilku zdaniach musi być oczywiście wielkim skrótem, i tak jest również w tym przypadku. Na dobrą sprawę wiele wątków pominąłem, ale po prostu to dzieło literackie powinno się przeczytać. Po pierwsze dla tego, że posiada dosyć ciekawą koncepcję - forma wywiadu z wampirem. Oczywiście, nie jest to dobrze znany z gazety wywiad. Na dobrą sprawę dziennikarz na całą książkę zada może z dwa, trzy pytania. Większość, to opowieść Louisa, która jest naprawdę bardzo barwna. Autorka doskonale przedstawia ówczesny czas w Nowym Orleanie i Europie, poza tym nie zapomina również o przemianach cywilizacyjnych i wynalazkach. To bardzo ważne, gdyż osadzanie historii w kanonach XVIII wieku i dalej, powinno zawierać takie wątki. Prócz tego warto wspomnieć o manierach, słowach i życiu tych wampirów. To nie są już latające nietoperze, które tylko i wyłącznie myślą o krwi. Każdy z nich, tak jak ludzie, ma własny charakter. Przykładem może być tutaj porywczy Lestat, który jest kontrastem dla melancholijnego Louisa. Warto również wspomnieć, że z biegiem czasu każdy wampir staje się mocniejszy i dostaje nowe moce – np. czytanie w myślach.

Maniery, o których wspomniałem, to również pełna kurtuazja Panów z tamtej epoki. Wytworny strój, ukłony, komplementy, a na koniec uwiedzenie danej osoby i wypicie jej krwi. Wszystko do osiągnięcia dzięki niesamowitej aurze, która otacza każdego z wampirów. Nienaganna sylwetka, ciało, strój to wszystko musi działać na ludzi i na dodatek ta ich pewność siebie, to wszystko sprawia, że wspaniale wpasowują się oni w społeczeństwo. Dzięki temu historia staje się jeszcze bardziej prawdziwa, a co za tym idzie, można ją odebrać, jakby działa się naprawdę. A może się działa i dzieje?

Warto również wspomnieć o dość ładnym i zgrabnym słownictwie. Bohaterowie dosyć często będą wypowiadali słowa z okresu kolonizowania Luizjany, dzięki temu wzbogacimy swój język a i historia stanie się jeszcze bardziej naturalna. Poza tym cała opowieść jest napisana miękko. Nie ma mowy o nudzie, czy też jakiś przestojach. Po prostu czyta się ją od początku do końca z zapartym tchem, a historia z każdą kartką jeszcze bardziej wciąga nas w wir tego wszystkiego, aż chce się przeczytać, co będzie dalej.

Wywiad z Wampirem jest moim zdaniem całkowitym oderwaniem od kanonów. Czułe na piękno, wysublimowane i żyjące pośród ludzi dzieci ciemności są jak prawdziwe, a ich problemy stają się naszymi problemami. Wieczne piękno, siła i wiele innych wspaniałości, jeszcze nigdy tak nie kusiły jak tutaj. Należy się tylko spytać, czy to fikcja literacka, czy może prawda? Wierzcie w co chcecie...

Dawid Nawrocki.

sobota, 11 października 2008

Upiór w operze - recenzja


Upiór w operze jest wystawiany, by uhonorować 10-lecia istnienia teatru Roma. Byłem na prapremierze musicalu, chciałbym się podzielić moimi wrażeniami.

Upiór w operze jest powieścią napisaną przez Gastona Leroux. W wielkim skrócie opowiada o Eryku (tytułowy Upiór), który jest oszpeconym człowiekiem. Mimo to jest on geniuszem muzyki, doskonałym architektem, zakochanym w Christine Daaé – dziewczynie, której pomaga ujawnić ukryty w niej talent. Christine myśli, że jest on „Aniołem Muzyki” zesłanym z zaświatów przez nieżyjącego już ojca. Jedynie Madame Giry, wie kim jest owy nieznajomy. W pewnym momencie, niebywale arogancka Pani, diva Carlotta postanawia zostawić spektakl, wtedy pojawia się promyk nadziei dla Christiny Daaé – zaczyna śpiewać. Zarządcy teatru są zdumieni, a młoda dziewczyna dostaje swoją szansę i szybko staje się gwiazdą. Wszystko jak w bajce, ale niespodziewanie pojawia się hrabia Raoula de Chagny – dawna miłość Christine. Młodzi nadal czują coś do siebie, a sam Upiór jest zazdrosny o wyżej wymienionego młodzieńca. Niestety, nie mogę zdradzić dalszych losów bohaterów i bardzo się z tego powodu cieszę, gdyż byłoby to bardzo krzywdzące dla tego musicalu. Moim zdaniem każdy powinien to zobaczyć, a dodam, że fabuła na pewno nieraz Was zaskoczy...

Powieść Gastona Leroux, została wielokrotnie zekranizowana, ale najsłynniejszą adaptacją jest ta stworzona przez Andrew Lloyda Webbera. To właśnie na podstawie tej adaptacji musicalu powstała pierwsza na świecie wersja autorska, a prawo do niej otrzymał właśnie teatr Roma. Oczywiście Andrew Lloyd Webber pomagał w castingu do owego spektaklu, ale cała resztą zajęli się ludzie pod przywództwem Wojciecha Kępczyńskiego. Pięciusetosobowa ekipa ciężko pracowała, ale trzeba przyznać, że końcowy efekt jest wspaniały. Przepych z jakim została wykonana sceneria, niesamowite tła, które potrafią się zmieniać w mgnieniu oka. Wyobraźcie sobie, że widzicie starą operę, zaniedbane balustrady i łączenia. Nagłe muzyka się ożywia, a refleksy świetlne przemieniają scenerię w jakby dopiero, co wybudowany gmach. Takich zabiegów jest więcej. Kolejnym przykładem, może być moment, w którym Upiór zabiera Christine Daaé do podziemi. W tle widać niesamowite schody, po których idą aktorzy. Wygląda to jakby było namalowane, a jednak jest prawdziwe. Na dokładkę wspomnę jeszcze o niesamowitej scenie płynięcia łódką do kryjówki upiora i poruszające się w tle w rytm muzyki świeczniki, którymi są ludzie! Biuro dyrektorów opery, Richarda Firmina i Gillesa Andrea, też jest bardzo okazałe i cieszy oko bogactwem detalu.Podnoszący się i spadający, pod koniec pierwszej części, żyrandol ważący 250 kilogramów także robi niesamowite wrażenie, zapierając przy tym dech w piersiach. Do tego dochodzą jeszcze sztuczki iluzjonistyczne. Wyobraź sobie, drogi czytelniku, że widzisz Upiora na dachu krypty, a zaraz potem jest on 5 metrów dalej. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie, tak samo jak końcowa scena, w której Upiór siada na krześle i znika.

Oczywiście na oddzielny akapit zasługuje gra aktorów. Tak, jak wspomniałem przy wybieraniu osób do tego spektaklu decydujący głos miał Andrew Lloyd Webber i trzeba przyznać, że ma on dobry gust. Damian Aleksander, Paulina Janczak, Marcin Mrozińki, Jakub Szydłowski, Wojciech Dmochowski, Barbara Malzer, Tomasz Jezd, Anna Szteiner, Wojciech Paszkowski, Ida Nowakowska znakomicie wcielili się w fikcyjne postacie. Przykładowo diva Carlotta została odegrana perfekcyjne, aż czuje się zmanierowanie tej pani i jej bałwochwalstwo (tak, jak było w pierwowzorze). Delikatna Christine Daaé wydaje się taka niepozorna, a śpiewa i gra olśniewająco.

Wiadomo jednak, że rolę Upiora będzie grał również Łukasz Zagrobelny. Niestety, nie jestem wstanie powiedzieć jak on prezentuje się na scenie, ale mam nadzieję, że równie dobrze jak wyżej wymieniony Damian Aleksander. Analogiczna sytuacja jest z rolą Christine Daaé, gdzie oprócz Pauliny Janczak grają ową postać jeszcze Kaja Mianowana i Edyta Krzemiń. Do aktorów, których ja widziałem nie mam większych zastrzeżeń, a gromkie brawa i owacje na stojąco na koniec spektaklu tylko potwierdzają moje słowa.

Oprawa dźwiękowa nie ustępuję pozostałym elementom. Orkiestra pod batutą Macieja Pawłowskiego sprawuję się znakomicie. Doskonała muzyka przeszywa dogłębnie. W mocniejszych taktach nawet deski teatru drżały. Muzyka jest perfekcyjna, ale moim zdaniem najwspanialsza jest uwertura. Warto wspomnieć o śpiewie aktorów. Tutaj również prawie wszystko jest idealnie. Oczywiście Damian Aleksander, Paulina Janczak, Marcin Mrozińki i pozostali aktorzy znakomicie śpiewają swoje kwestie, ale - niestety - czasami gdy dwie osoby robią to jednocześnie pojawia się efekt kakofonii. Przez to niektóre słowa są niewyraźne. Mam nadzieję, że z czasem zostanie to poprawione

Stroje. Prasa szumnie pisała o tym, że uszyto aż 300 kostiumów i wyprodukowana 100 par butów. Trzeba przyznać, że Paweł Grabarczyk spisał się na medal. Ubrania są tak wspaniale wykonane, że aż bije od nich niesamowita jakoś ich wykonania. Materiał wydaje się być taki lekki, powabny, męki. Stroje są perfekcyjne skrojone i znakomicie wyglądają na aktorach. Moje oczy były tym wszystkich zachwycone. A światło dodatkowo ożywiało te kostiumy. Mnie przypadła do gustu biała suknia Christine Daaé, w której wyglądała jak anioł!







Jaki jest Upiór w operze? Jest godnym uwieńczeniem 10-letniej pracy Wojciecha Kępczyńskiego! Znakomita gra aktorów, niesamowita muzyka, wspaniałe scenerie i wiele, wiele innych elementów sprawia, że na spektakl ten powinien iść każdy, a na pewno się nie zawiedzie. Polecam serdecznie!

Dawid N.

wtorek, 7 października 2008

Wystawa "100% MALARSTWA" DYPLOMY 2008


"100% malarstwa" i inne formy pokazali studenci V roku Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych na wystawie w Wytworni Koneser. Na wernisaż 25 września przybyły tłumy gości .Poindustrialne surowe wnętrza okazały się idealnym tłem dla prac młodych artystów.

Szesnastu twórców to jest szesnaście odrębnych światów wyobraźni, tematyki, różnorodnego rozumienia roli malarza. Widzowie oglądający wystawę są nieustannie zaskakiwani kontrastami, każde kilka kroków prowadzi w nowy nastrój, w inne rejony rozważań intelektualnych, w różne emocje.

Od wejścia przyciągają wzrok wielkie płótna Pawła Dunala i wciągają w wir bogatego świata koloru, psychodelicznych przeżyć, malowanych mistrzowskim pędzlem, z rozmachem i odwagą. Obok monochromatyczne obrazy, pozornie spokojne, a jednak żyjące plastyczną, grubo dłońmi nakładaną fakturą, jakimś swoim życiem.

Dalej nastrojowe obrazy i batiki Ilony Zamarskiej z jej „Dziennika kolejowego” i działające pięknym, magicznym światłem nokturny Magdaleny Firląg. To na pewno są obrazy, które wiele osób chciałoby mieć swoim domu.

Za ścianą otwiera się świat agresywnej ekspozycji Anny Karwowskiej. Wielkie portrety i akty kobiet namalowane są celnie ostrą czerwienią i różem, kontrastującą z czystą bielą tła. Mówią one, a raczej krzyczą, o miłości lesbijskiej i seksualności kobiet. Również w graficznym aneksie artystka prowokacyjnie przeciwstawia Erosa Tanatosowi, miłość występną zbawieniu.

Na przeciwnym biegunie znajdują się prace Róży Litwy – skromne obrazy, świat intymny, liryczny. Malarkę interesuje człowieczeństwo, macierzyństwo, piękno codzienności. Jej projekt „Serce miasta” tworzony w Pracowni Sztuki w Przestrzeni Publicznej to futurystyczna instalacja wodna, nawiązująca do krwioobiegu człowieka. Tą pracą autorka zadaje pytania: kto stworzył miasto, komu jest ono potrzebne, i komu ma służyć. Próbuje uczłowieczyć nasze otoczenie.

Pełne refleksji, kontemplacyjne są też obrazy Małgorzaty Plichty, która szuka tego co najważniejsze, głębi, a jej harmonijne tkaniny, wykonane techniką haftu, są urzekające.

Interesujące podejście do swojej pracy przedstawił Paweł Kapelański. Podjął próbę realizacji ekspresji twórczej w wąskich ramach zakreślonych przez temat i technikę narzucone przez osobę zamawiającą obraz. Na wystawie pokazał kilka różnych prac namalowanych na zamówienie i fotogramy przedstawiające te dzieła umieszczone we wnętrzach, do których były przeznaczone, oraz ich właścicieli. To zestawienie stworzyło zupełnie inną jakość ekspozycji, a niewątpliwe mistrzostwo wykonania pokazuje, że nawet na tak wąskim polu prawdziwy artysta radzi sobie świetnie.

Szerszy kontekst kulturowy zakreśliła w swoich pracach Aleksandra Czerniawska. Zaprojektowała pomnik Dżigi Wiertowa wielkiego twórcy kina dokumentalnego („Człowiek z kamerą”, Kino OKO), który urodził się w Białymstoku. Autorka zauważyła, że fakt ten jest zupełnie nieznany mieszkańcom, a mógłby być pomocny w promocji miasta. Makietę pomnika pokazała na wystawie. Towarzyszyła jej instalacja – warsztat pracy artysty w pełni procesu twórczego – biurko i jego otoczenie w malowniczym nieładzie, a także cykl czarno-białych obrazów inspirowanych stylistyką starych kronik filmowych.

Trudno omówić wszystkie wystawione prace, nie mogę jednak pominąć obrazów Magdaleny Dukiewicz, dla mnie najpiękniejszych na tej wystawie. Olbrzymie płótna pokazują relacje międzyludzkie w sposób syntetyczny, ponadczasowy, ponad kontekstem płci – proste, czyste malarstwo. Towarzyszą im równie piękne grafiki o tej samej tematyce – o uczuciach, radości cierpieniu.

Wrażenia, które opisałam, są oczywiście czysto subiektywne. Każdy znajdzie w pracach tegorocznych dyplomantów ASP coś odmiennego i zwróci uwagę na innych artystów z tej wspaniałej szesnastki. Dlatego koniecznie idź i popatrz.

Gabriela Flaga

piątek, 3 października 2008

Co się dzieje?

Październik już się zaczął, czyli prace nad witryną trwają i wkraczają w punkt kulminacyjny. Mamy nadzieje, że do końca miesiąca będzie wystarczająco tekstów i ludzi. Pragniemy też, jak najszybciej skończyć prace i już w połowie października pokazać prawdziwą stronę www.stacjakultura.pl . Trzymacie kciuki i czekajcie, gdyż stacjakultura.pl będzie witryną godną uwagi!

czwartek, 2 października 2008

Mercenaries 2 - recenzja

Po tym jak pierwsza część Mercenaries podbiła serca niejednego gracza EA postanowiła wydać kolejną produkcje z tej serii. Tym razem każdy może zaznajomić się z tym tytułem gdyż wyszedł on w wersjach na PC, PlayStation 3, PlayStation 2 i Xboxa 360.

Co z tego, skoro chyba nie warto...

Druga część przygód trójki najemników o imionach Mattias Nilsson, Jennifer Mui oraz Chris Jacoba przenosi nas do Wenezueli. Postać, w którą się wcielimy wybieramy już na samym początku. Niestety, większych różnic pomiędzy poszczególnymi bohaterami nie ma. Kobieta szybciej biega, a mężczyźni mają większość odporność na obrażenia. Oczywiście prócz tego cała trójka różni się od siebie wyglądem. To chyba najważniejsze - ale nie wiem, czy to dobra rekomendacja.



Tak jak wspomniałem nasza przygoda będzie toczyła się w Wenezueli. Nie ma różnicy jaką postać wybierzemy, bo i tak skazani jesteśmy na tę samą nudną fabułę. Zaczyna się sztampowo - w pierwszej misji wykonujemy zlecenie dla złego człowieka - Ramona Solano. Po wykonaniu roboty pragniemy odebrać nasze wynagrodzenie. Niestety zleceniodawca nie chce zapłacić, wystawia nas żołnierzom, a my musimy ratować się ucieczką. Na koniec zostajemy postrzeleni w prawy pośladek. Po wyleczeniu naszej, jakże krwawiącej i bolesnej rany zaczniemy się mścić na Solano. Wykonamy przy tym szereg misji dla opozycji robiąc przy tym niemałą rozwałkę w mieście. Zlecenia otrzymamy od pięciu zwalczających się grup, z których każda chce przejąć kontrolę nad źródłem ropy.

Warto tutaj wspomnieć, że praca dla jednej organizacji sprawia, że w oczach pozostałej czwórki jesteśmy gorzej postrzegani. Zaczynają do nas strzelać, a ich sklepy są dla nas zamknięte. To pomysł zaczerpnięty z GTA i GTA II. Najlepiej starać się utrzymywać dobre stosunki ze wszystkimi, czyli raz pracować tu innym zaś razem tam. Po przejściu wszystkich, dosyć do siebie podobnych, misji na końcu dorwiemy naszego ukochanego Ramona.



Zlecenia otrzymamy od mało ciekawych osób w mało ciekawy sposób. Jedziemy do jednego punktu, zamienimy kilka słów z daną postacią i tyle. Nie ma mowy o jakichś dłuższych, czy też bardziej finezyjnych pogawędkach. Po prostu twórcy wyszli z założenia, że lepiej działać niż gadać, i chyba właśnie dlatego napotkani przez nas zleceniodawcy zachowują się i mówią tak... melancholijnie. To chyba dobre słowo na oddanie relacji międzyludzkich panujących w Mercenaries 2.


Skoro nie fabuła, nie rozmowy, to wyruszamy tam, gdzie powinna znajdować się prawdziwa zabawa. Wyruszamy do miasta, bo właśnie tam spędzimy najwięcej czasu. Połacie przestrzeni są duże, poza tym otrzymamy bardzo bogaty asortyment, aby zmienić krajobraz nie do poznania. W Mercenaries 2 mamy możliwość prowadzenia takich pojazdów jak helikoptery, jeepy, samochody opancerzone i czołgi. Te ostatnie robią niesamowite wrażenie.

Aby wejść w posiadanie ostatniego z wymienionych pojazdów trzeba go będzie zabrać wojskowym. Aby to zrobić, wystarczy podbiec do czołgu i wklepywać odpowiednio klawisze. Bardzo dobrze, że wprowadzono kilka rodzajów animacji przejmowania kontroli. Dzięki temu wygląda to mniej sztucznie, a poza tym nie nudzi. To zaleta gry.


Czym byłby Mercenaries 2 bez demolki? Odpowiedź jest prosta - niczym, gdyż to właśnie na ten aspekt producent położył największy nacisk. W tej grze praktycznie wszystko można zburzyć. Każdy budynek ulegnie pod naporem pocisków wystrzelonych przez czołg. Baraki, cysterny, zbiorniki z paliwem, helikoptery - to wszystko można zniszczyć.

Najlepsze jednak są wielkie elementy wtedy bowiem ekran staje się czerwony, a dookoła latają elementy zniszczonego budynku. To "daje radę". Warto również wspomnieć, że w demolce mogą nam pomóc osoby trzecie - dostarcza je w każdej chwili zamówiony przez nas helikopter. Poza tym ta właśnie latająca maszyna może również przylecieć po nas samych, a także znalezione skrzynie pieniędzy, bomby, paliwo etc. Następnie będziemy mogli je wykorzystać w dowolnie wybranej chwili. Efekty zrzucenia bomby zobaczymy nawet z bardzo daleka - piękny grzybek robi wrażenie. Niestety, te wszystkie efekty specjalne uprościły całą resztę otoczenia, które przez to wygląda brzydko i schematycznie. Fakt, palmy uginają się pod helikopterem, woda też bardzo ładnie faluje, ale za to tła często doczytują nam się przed samym nosem. Postacie mają na sobie niewiele polygonów i wszystko wygląda bardzo, ale to bardzo sztucznie, wręcz obrzydliwe. Samochody, łodzie, helikoptery, czy też budynki rażą pikselozą.

Na koniec jeszcze dochodzi cała gama bugów. Znikające opony w krawężniku, jadące bez kierowców motocykle, przenikające pociski, źle uciekający ludzie, którzy po kradzieży ich samochodu chcą przez niego uciekać oraz wiele, wiele innych rzeczy. Niestety animacja też potrafi zwolnić. Ogólnie, grafika w grze to poziom trochę, ale naprawdę trochę wyższy niż ten znany z PlayStation 2. Warto jeszcze wspomnieć o tym, że każde wejście do jakiejś lokacji łączy się z dosyć długim i niepożądanym (szczególnie w konsolach nowej generacji) wczytywaniem.

Muzyka i odgłosy w grze również zaliczyć można do klasy średniej. Tego pierwszego elementu praktycznie nie ma w grze. Od czasu do czasu załączy się jakiś całkiem miły kawałek, ale na nic więcej liczyć nie możemy. Odgłosy już trzymają lepszą jakość, gdyż wybuchy, czy też wystrzały są realistyczne i, jeśli odpowiednio nagłośnione, potężne.

Na koniec warto również wspomnieć o naszych przeciwnikach, których poziom inteligencji równy jest zeru. Stoimy przed postacią może pół metra, a ona nie potrafi nawet w nas porządnie trafić - warto wspomnieć, że na ogół strzelają do nas żołnierze - nikt ich nie szkolił?

Warto? Według mnie nie, niestety, bo pierwsza cześć Merców była całkiem dobrą grą. Nie przekonuje mnie to, że można tutaj zdemolować wszystko. Taki jeden element to stanowczo za mało, aby uzyskać moją rekomendacje. Potrzeba czegoś więcej, aby otrzymać pozytywną ocenę. Jeśli zaś, drogi czytelniku, masz za dużo pieniędzy i grałeś już we wszystkie o wiele lepsze tytuły, to możesz kupić ten produkt, aby popatrzeć na niesamowite eksplozje. Niczego nowego tutaj bowiem nie uświadczysz.

DN

środa, 1 października 2008

Dział kutura i coś jeszcze...


Witam wszystkich, w dniu dzisiejszym przyszła kolej na mnie. Dzisiaj ten chłopek, który jest na zdjęciu po lewej stronie opowie coś o sobie. Wspomni też o Stacjakultura.pl. Zacznijmy więc...

Nazywam się Dawid Nawrocki i jestem studentem trzeciego roku dziennikarstwa. Obecnie z niecierpliwością czekam na kolejny rok akademicki i aby przyśpieszyć czas zajmuję się Stacjakultura.pl. W niej będę odpowiedzialny za dział kultura oraz gry i technika. Prócz tego, będę zajmował się marketingiem strony. Niemniej jednak nie będę tego robił sam. Mam nadzieję, że osoba, która mi pomoże w tym wszystkim, na dniach również się zaprezentuje. Na co dzień jestem redaktorem naczelnym jednej z gazet studenckich. Prócz tego prowadziłem trzy serwisy internetowe o grach. Moim największym sukcesem było i jest pisanie dla Agory. Chociaż w tym miejscu warto wspomnieć o Gildia.pl, w której piastuję funkcję public realtions.

Czym jest dla mnie Stacjakultura.pl?

Dla mnie to coś niezwykłego. Wielu może mówić, że to nie wypali, że to kolejny serwis, że ponownie ruszam z czymś nowym. Tym razem jednak, to już musi być to i ja wierzę, że tak będzie. Wiara jednak czyni cuda. Moim zdaniem ciężką pracą osiągniemy wszystko i zagościmy w polskim Internecie na zawsze.

Mówią, że takich słów jak „nigdy i na zawsze” nie powinno być w słowniku

Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Gdyby tak było, to nikt by nie podejmował się niczego wiedząc, że z czasem to upadnie. Tutaj, czyli na Stacjakultura.pl, tak samo będzie. Jeśli będzie trzeba, to zostanę sam tylko po to, aby to działało. Wiem jednak, że wraz z wsparciem ludzi, którzy już zgłosili chęć pomocy dokonamy cudu. Marzeniem każdego naczelnego jest serwis, który przetrwa wieki, tak samo jest ze Stacjakultura.pl i wierze, że uda się nam, to wspólnie osiągnąć!

Nie myli się tylko ten co nikt nie robi

Święte słowa. Podczas tworzenia Stacjakultura.pl, nieraz pewnie będziemy mieli wpadki. Nie trzeba tego ukrywać. Po prostu nawet najlepsi dziennikarze popełniają błędy. My pewnie też będziemy. Niemniej jednak, jako że w naszej redakcji będą zarówno studenci, jak i wykładowcy wyższych uczelni, to postaramy się aby niedociągnięć było jak najmniej...

Potrzebujemy was!

Jak możecie zobaczyć, na załączonym obrazku, obecnie Stacjakultura.pl, to mini-blog. Tutaj prezentujemy siebie, zachęcamy do czytania naszych materiałów, aby zapoznać się z tym jak piszemy. Niemniej jednak większość z artykułów zostanie opublikowana dopiero w dniu startu prawdziwej strony. Dla tego, jeśli chcesz nam pomóc już teraz zgłoś się do nas.

Na co stawiam?

Dynamiczny portal, praca zespołowa, możliwości o jakich inne strony mogą tylko pomarzyć i najważniejsze - Stacjakultura.pl ma być miejscem, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Humanista, gracz, czy też kinoman. Dzięki temu, że w szeregach naszej redakcji są ludzie związani z daną dziedziną od kilkunastu lat, wiemy czego potrzebują czytelnicy i mam, a raczej mamy nadzieję, że wyjdziemy naprzeciw ich oczekiwaniom.

Pozdrawiam,

Dawid Nawrocki.

Tadeusz Kantor - jego twórczość!

Są artyści, którym przypisanie należnej im wielkości, oryginalności czy prekursorstwa przedstawia największą trudność. Wynika to z samej natury ich twórczości i nie ma nic wspólnego z hermetycznością form wypowiedzi czy elitaryzmem postawy. Tadeusz Kantor na pytanie czy jest bardziej malarzem, czy człowiekiem teatru powiedział: „Forma w teatrze jest zupełnie różna od formy w malarstwie i jego struktury. Odrzucam formę i obojętne jest, co robię. Czy jest to teatr, czy malarstwo, czy rysunek, czy książka – wszystko powstaje w dziwny sposób, mogę robić wszystko. To sztuka totalna”.

Tadeusz Maria Kantor urodził się 6 kwietnia 1915 roku na plebanii w Wielopolu Skrzyńskim, oddalonej o 130 km od Krakowa polsko-żydowskiej mieścinie na rubieżach ówczesnego cesarstwa Austro-Wegier.

Pierwszym teatrem dla Tadeusza Kantora były świąteczne dekoracje w wielopolskim kościele. Grób Chrystusa w okresie wielkanocnym, przy którym wartę sprawowali prawdziwi strażacy w złotych hełmach, szopka z „pasterzami, aniołami i muzyką” oraz widowiskowe ceremonie kościelne – śluby i pogrzeby poruszyły wyobraźnie przyszłego artysty i skłoniły do tworzenia własnych widowisk, najpierw we własnym dziecięcym pokoju, później w teatrze awangardowym Cricot 2 – na scenie „pokoiku wyobraźni”.

Do gimnazjum uczęszczał Kantor w Tarnowie, z którego dosyć często wyjeżdżał do Krakowa, by tam w Muzeum Narodowym po raz pierwszy zetknąć się z twórczością Jacka Malczewskiego i Henryka Siemiradzkiego. Już w gimnazjum narodziły się wczesne idee przekraczania granic w sztuce inspirowane zapewne twórczością Wyspiańskiego – wielkiego krakowskiego neoromantyka, malarza i autora dramatów symbolicznych i reformatora teatru. Jesienią 1932 roku jako uczeń VIII – maturalnej klasy Kantor wygłosił w gimnazjalnej czytelni referat „Wyspiański – plastyk na tle nowoczesnego malarstwa” oraz zaprojektował i wykonał scenografię do III aktu „Wyzwolenia” i IV aktu „Akropolis” – dramatów Wyspiańskiego wystawianych przez gimnazjalny teatr amatorski. Teksty dramatów Wyspiańskiego znał na pamięć, w gimnazjalnym okresie zetknął się również z lwowską inscenizacją „Dziadów” i „Snu srebrnego Salomei” w inscenizacji Schillera, duży wpływ wywarł na niego również „Dybuk” wystawiany w krakowskim Teatrze Bagatela przez żydowski zespół Habimy.

Podziemny Teatr Niezależny

W roku 1940 Niemcy wydali zakaz „wystawiania poważnych widowisk”, ale podziemny teatr Kantora nie był jedyną instytucją kulturalną w ówczesnym Krakowie. Założony około 1942 roku uchodził za najbardziej radykalny pod względem artystycznym, a tuż po wojnie pisano o nim jako o „najciekawszym zjawisku artystycznym Krakowa na przestrzeni pięciu lat spędzonych >pod ziemią<, o zaczątku nowego stylu w teatrze polskim”

Kantor dołączył do grupy młodych artystów malarzy i teoretyków już na początku hitlerowskiej okupacji, w roku 1943 grupa ta pod jego przewodnictwem rozwinęła swą teatralną działalność konspiracyjną. Dyskusje i spotkania, wystawy, próby i przedstawienia urządzane były w mieszkaniach prywatnych Ewy Siedleckiej, Tadeusza Brzozowskiego, Franciszka Pugeta, Magdaleny Stryjeńskiej i Ewy Jurkiewicz. Artyści ci – zbuntowani przeciwko Akademii Sztuk Pięknych przygotowywali odczyty, malowali obrazy, organizowali przedstawienia.

Pierwszym pełnym spektaklem Teatru Niezależnego była „Balladyna” Słowackiego. Dla Kantora ta poetycka baśń obrosła w polskiej tradycji narodowo-ludową mitologią była doskonałym materiałem teatralnym zderzającym ideały sztuki awangardowej z kontekstem okupacyjnym. W inscenizacji tej Kantor operował formami geometrycznymi, kołem, łukiem, kątem prostym, materiałami z blachy, czarnej papy i sukna, chciał w ten sposób oddać absurdalność rzeczywistości, którą jedynie malarstwo abstrakcyjne było w stanie właściwie wyrazić. Premiera odbyła się podczas łapanki, ale szczęśliwym trafem mieszkanie, w którym była wystawiana zostało przez Niemców pominięte. „Balladynę” pokazano najprawdopodobniej czterokrotnie w maju 1943 roku i obejrzało ją w sumie ok. 100 widzów. Już w tej inscenizacji pojawiły się elementy dość charakterystyczne dla przyszłego teatru Kantora: wielkie wejścia, korowody, banalne na pozór skojarzenia muzyczne, które dają fundament emocjonalny całemu przedstawieniu. Charakterystyczne były też kostiumy, szare, zgrzebne worki, które będą dość typowe dla teatru Cricot 2.

Dramat okazał się spektaklem „ogromnie poruszającym wyobraźnię”, „prawdziwą sensacją podziemnego Krakowa, który od lat nie pamiętał tak rewoltującego i zarazem doskonałego przedstawienia wywołującego fascynacje i fale obelg”.

Ponad rok po „Balladynie” wystawił Kantor „Powrót Odysa” – ostatni dramat Wyspiańskiego, w którego ujęciu powrót do utęsknionej Itaki nie może się wypełnić z powodu niemożności wskrzeszenia umarłej przeszłości. W partyturze do swojej inscenizacji Kantor napisał: „Wszystko to zmieszane z Przeznaczeniem, Losem, Klątwą, Fatalizmem – niejasne, niedopowiedziane, opatrzone symbolami, patosem i Jugendstilem”. W teatrze Kantora Odys miał powrócić naprawdę, jako niemiecki żołnierz „wracający spod Stalingradu w zabłoconym mundurze i hełmie”. Spektakl rozpoczynał niemiecki „Parademarsch”, a „Pieśni Femiosa” towarzyszył dźwięk z megafonu przypominający szczekający głos niemieckich komunikatów wojennych.

Na drzwiach pokoju, w którym odbywało się przedstawienie napisał Kantor: „Do teatru nie wchodzi się bezkarnie”, co w sytuacji prawdziwego zagrożenia karą śmierci dla uczestników podziemnych przedstawień było aż nadto realne.

Dzięki temu rzeczywistość widowni, zgodnie z postulatem Kantora opublikowanym w „Komentarzach teoretycznych” z 1944 roku była naprawdę „włączona w proces stawania się dramatu i na odwrót”.

Okupacyjny „Powrót Odysa” miał przynajmniej 3 wersje, co było spowodowane koniecznością zmiany miejsca, w którym był wystawiany. Wersja ostatnia była najbliższa realizacji idei realności biednej, w pokoju bez dekoracji, podziału na scenę i widownię, rzeczywistej granicy realności i iluzji wśród gruzów i odrapanych ścian dużą rolę odgrywały przedmioty realne – odszukane w najbliższym otoczeniu – zniszczony i pogięty reflektor, spróchniała deska, zakurzone paki, zabłocone koło wozu, głośnik-szczekaczka. W roku 1980 napisze Kantor: „Powracający Odys stał się precedensem i prototypem dla wszystkich późniejszych postaci mojego teatru. Było ich bardzo wiele. Cały pochód. Z wielu sztuk i dramatów. Z krainy Fikcji. Wszystkie były u m a r ł e, wszystkie wracały w świat żywych, w nasz świat, w czas teraźniejszy”.

Narodziny Cricot 2

Nazwa Cricit 2 nawiązuje do przedwojennego teatru założonego przez malarzy krakowskich w roku 1935 oraz idei konspiracyjnego Teatru Niezależnego. Posłużył się nią Tadeusz Kantor w roku 1956 wraz z kilkoma malarzami (min. Marią Jaremą i Kazimierzem Mikulskim) i poetami zakładając teatr w pełni niezależny, broniący autonomii artystycznej i nie podporządkowujący się jakiejkolwiek ideologii. Pierwsze spektakle miały charakter typowo pionierski, a sam Kantor tak o nim mówił: „Teatr Cricot nie jest instytucją funkcjonującą regularnie. [...] Zespół teatru Cricot składa się z aktorów zawodowych, z aktorów niezawodowych oraz z ludzi >wziętych wprost z życia<, których rola sceniczna pokrywa się w jakimś sensie z rolą życiową. [...] Oto trupa aktorska wędrująca w czasie, z miejsca na miejsce, zmieszani: ludzie i przedmioty, niezwykły i skandaliczny tabor, wszelkie profesje bezlitośnie pomieszane, nagromadzone przedmioty, którym odjęto złośliwie i absurdalnie ich zwyczajne funkcje; nazwiska ludzi zlewają się z ich rolami – i nie wiadomo, które z nich są realniejsze”.

12 maja 1956 roku wystąpiono z pierwszym spektaklem. Na początek wybrano „Mątwę” Witkacego, część drugą inauguracyjnego wieczoru wypełniła „Studnia, czyli głębia myśli”, pantomima Kazimierza Mikulskiego. Tadeusz Kantor był pierwszym powojennym wskrzesicielem dramatów Stanisława Ignacego Witkiewicza (zakazanych w okresie stalinowskim) i pozostał im wierny przez wiele lat. W formule „gra z Witkacym” streścił pierwsze dwudziestolecie Cricot 2. Plonem tego zamysłu stało się sześć spektakli, które trudno nazwać inscenizacjami czy realizacjami utworów Witkacego, gdyż w każdym wypadku „grę” podejmowano z tylko jednym dramatem. Od „Mątwy” (z 1956r.), poprzez „W małym dworku” (1961r.), „Wariata i zakonnicę” (1963r.), „Kurkę wodną” (1967r.), „Nadobnisie i koczkodany” (1973r.), aż po „Tumora Mózgowicza” w „Umarłej klasie” (1975r.). Zawsze obowiązywała zasada konfliktowej „dwutorowości”: osobno funkcjonował wygłaszany tekst, osobno autonomiczna akcja teatralna. By wyeliminować, jak nieustannie wyjaśniał Kantor „wszelką ilustracyjność tekstu sztuki na scenie” na rzecz wywołania „realności, realnej czynności, realnego przedmiotu” bez „żadnego odniesienia do fikcji i iluzji dramatu”. Na podobnej zasadzie zrealizuje jeszcze poza Cricot 2 inne wersje „W małym dworku” w Baden-Baden (1966 r.) oraz w Bled w Jugosławii (1969r.), a także „Szewców” w Paryżu (1972r.).

Mimo udokumentowanych prób wprowadzenia do repertuaru Cricot 2 „Iwony, księżniczki Burgunda” Gombrowicza, a także ujawnianych prasie i decydentom zamiarów wystawienia w latach 1956-1963 utworów Apollinaire’a, Błoka, Cocteau, Czechowicza, Gajcego, Ionesco, Mrożka, Norwida, Różewicza zawsze będzie obowiązywać zastanawiające ograniczenie do sztuk Witkacego, o którym mówi: „Biorę je za każdym razem trochę z przypadku, jakby podświadomie”. Teatr Cricot 2 do końca nie zaistniał w sensie prawnym, był więc na poły prywatnym przedsięwzięciem Kantora, które tak zresztą jak i pozostałe tworzyły jedyny teatr działający w imieniu i dla imienia Stanisława Ignacego Witkiewicza, o którym mówił: „Witkacy, Witkacy i jeszcze raz Witkacy. Jest to pisarz tak ciekawy, że powinien mieć teatr tylko sobie poświęcony. Chcemy być takim teatrem”.

Teatr powojennego Cricotu odwiedzały tłumy widzów z całej Polski. Spektakle „Mątwy” rozpoczynały się o godz. 22.00, ponieważ duża grupa aktorów była też zatrudniona w „normalnym teatrze”. Zasada ta obowiązywała do połowy lat 70. Dla Kantora najważniejsza była widownia, o której mówił: „Widownia była kawiarnią i widzowie siedzący przy stolikach zachowywali się jak w kawiarni. Gdy zespół jazzowy kończył swój hałaśliwy numer rozpoczynało się przedstawienie. W czasie antraktu i spektaklu publiczność opuszczała stoliki kawiarniane, opanowywała scenę i rozpoczynał się szaleńczy dancing przez całą noc”.

Wędrując od lat 60. po całym świecie w wywiadach i wypowiedziach wykreował Kantor Cricot 2 w opozycji do oficjalnego kiepskiego i pretensjonalnego teatru polskiego. Środowisko teatralne w Polsce rewanżowało mu się lekceważeniem i zbywało określeniami „teatrzyk”, grupka amatorów”, „eksperymenty malarza”.

Teatr Miłości i Śmierci

Do najważniejszego przełomu w swojej twórczości, odkrycia Teatru Śmierci dojrzewał Kantor przez wiele lat. Próby „Umarłej klasy” rozpoczęły się w grudniu 1974 roku w Galerii Krzysztofory. W ciągu niespełna roku powstała pierwsza wersja seansu, który w następnych latach podbił cały świat okazując się najsłynniejszym dziełem Kantora, a także najdłużej (siedemnaście lat) i najczęściej (ponad 1500 razy) granym spektaklem Teatru Cricot 2.

Podstawową cechą Teatru Śmierci była niemożność uobecnienia „tu i teraz” umarłej przeszłości, niemożność ponownego wskrzeszenia istniejących kiedyś, w historii czy literaturze, postaci – wraz z ich przeżyciami. W seansie „Umarłej klasy” dwa sznury i dwa pomalowane na biało kąty unaoczniały linię dzielącą świat żywych, czyli widzów od umarłych postaci seansu. Trzynaścioro ubranych w czarne, trumienne stroje dzieci zasiadało w rzędzie prostych ławek pod nadzorem dwóch tajemniczych postaci: tkwiącej przy drewnianym WC Sprzątaczki-Śmierci z miotłą-kosą oraz siedzącego na krześle Pedla w Czasie Przeszłym Dokonanym. Klasę tworzyli ucharakteryzowani w większości staruszkowie, którzy nosili tornistry na zmianę z manekinami własnego dzieciństwa. Obok ławek pojawiała się też para niezwykłych przedmiotów jednoczących motyw narodzin i śmierci: Maszyna Rodzinna, przypominająca fotel ginekologiczny i narzędzie tortur oraz ruchoma Kołyska Mechaniczna podobna do dziecięcej trumienki. Na granicy dwóch światów tkwił sam Kantor, dyrygent seansu – ubrany najczęściej na czarno, z nieodłącznym czarnym szalem.

Teatr Śmierci Kantora został stworzony przez przywołanie metafizyki fotografii. W seansie „Umarłej klasy” ciągle powracał nieruchomiejący obraz grupki dzieci. Podejmowane próby teatralnych działań rozsypywały tę kliszę w bezsilnym bałaganie zbędnych słów i daremnych gestów, ale po pewnym czasie wszystko znów zastygało w wyjściowym obrazie, który za chwilę na znak Kantora ulegał rozsypaniu. W ustalonym porządku wracały też inne, ruchome już klisze, współtworzone przez obrazy i dźwięki. Odchodzenie od klisz i powracanie do nich odbywało się w rytmie ożywania i umierania, jednym z kluczy do seansu Kantora. Dla Kantora teatr był „[...] brodem na rzece. Miejscem, którędy postacie umarłe z tamtego brzegu, z tamtego świata, przechodzą do naszego świata, do naszego życia. I co się potem dzieje? Odpowiedź może dać Dybuk: duch zmarłego, który wchodzi w ciało drugiego człowieka i przez niego przemawia”.

W Teatrze Śmierci aktorzy przemawiali cudzym, kalekim językiem, podrygiwali w niezdarnych gestach. Powodzenie „Umarłej klasy” na Festiwalu w Edynburgu w sierpniu 1976 roku dało początek triumfalnemu tournée teatru po całym świecie.

23 czerwca 1980 roku we Florencji doszło do premiery spektaklu nazwanego „Wielopole, Wielopole”. W ślad za „Umarłą klasą” „Wielopole” pozostało seansem ciemności i okrucieństwa, daremnej pamięci i pustej śmierci. Po przeszło rocznym pobycie we Florencji Kantor wrócił do Polski odmienionej przez Sierpień ’80. Nieoczekiwanie postanowił wystawić swój spektakl nie tylko w Krakowie i Warszawie, ale też w Gdańsku, w słynnej wówczas na całym świecie Stoczni. Było to dowodem dzielenia ze swoimi przyjaciółmi-komunistami wiary w zetkniecie prawdziwej rewolucji społecznej z autentyczną awangardą artystyczną. Występy w Gdańsku stały się więc świadomą prowokacją. Jeden z widzów naurągał Kantorowi i aktorom, że poniżają świętości narodowe. Zdezorientowana publiczność zaczęła bić brawo myśląc, że ma do czynienia z pomysłem happeningowym. Porządek zaprowadzili funkcjonariusze SB, i wszystkie pozostałe występy w hali Stoczni odbywały się w asyście poproszonych przez Kantora pracowników Służby Bezpieczeństwa.

Wszystkie spektakle Cricot 2 po „Umarłej klasie” stworzyły cykl nazywany Teatrem Śmierci, Teatrem Pamięci, później Teatrem Osobistego Wyznania. Ale paryskiemu festiwalowi całego cyklu Kantor nadał tytuł Le Théâtre de la Mort et de l’Amour. Teatr Miłości i Śmierci. W ostatnim, najdłuższym etapie Cricot 2 najczęściej przywoływał pojęcie śmierci, tak to tłumacząc: „Obsesja? Bronię się przed tym pojęciem, ale nie do mnie należy odpowiedź. Ślady wyciśnięte w dzieciństwie, które trwają do końca? Symbolizm, który stał u progu mojej sztuki? Kraków, ten polski Nekropol? Wojna, wielkie gody śmierci?” Pod koniec swojej twórczości postanowił rozszerzyć ostatnie określenie swojej sceny: „Śmierć i Miłość, trzeba je przyjąć obydwie. Śmierć jest nieodwołalnym zamknięciem drzwi; Miłość obchodzi swoje święto, swój wieczny rytuał. Śmierć jest w nim obecna”. Pierwsze próby ostatniego spektaklu „Dziś są moje urodziny” rozpoczęły się w Krakowie w październiku 1989 roku. W przededniu śmierci, 7 grudnia 1990 roku Kantor poprowadził ostatnią próbę tego przedstawienia. Jolanta Antecka zanotowała: „Złożony zawałem, podłączony do monitorów, kroplówek żądał natychmiastowego wypuszczenia ze szpitala, bo praca, bo termin premiery. Być może umarł zdumiony, że lekarz nie odważył się go posłuchać, a jeszcze bardziej tym, że odmówiło posłuszeństwa własne serce, bezlitośnie eksploatowane, nieważne, bo liczyła się tylko sztuka...”

dr Anna Małgorzata Pycka