niedziela, 11 października 2009

Startujemy!

StacjaKultura

Dziś startuje portal StacjaKultura.pl.

StacjaKultura.pl jest miejscem, w którym użytkownicy mogą zapoznać się z kulturą w szerokim tego słowa znaczeniu.

Portal ten bowiem ma takie działy jak: literatura- kraina słów, film, sztuka, teatr i opera, muzyka oraz gry i technika.
Dzięki temu, że skupimy na łamach portalu wymienione tematyki, każdy może zaznajomić się z działami, które go interesują oraz poszerzyć swoje horyzonty wchodząc na inną, dotąd nieznaną dziedzinę.

W naszej bazie mamy już ponad 2000 tekstów, aby w momencie startu serwis nie był pusty. Działy mają swój zespół redakcyjny, a wyselekcjonowane osoby znają się na tematyce, o której piszą. Prócz tego, portal umożliwia użytkownikom integrację z redakcją.

Po pierwsze dlatego, że posiada możliwość dodawania materiałów.
Po drugie, każda zarejestrowana osoba może zakładać wątki na forum, które mogą być widoczne dla wszystkich lub tylko dla wybranych znajomych.

Po trzecie, użytkownik może również stworzyć swojego bloga, dodawać gadżety znane chociażby z blogspota, dodawać zdjęcia do profilu, zrobić swój opis czy rozmawiać ze znajomymi za pomocą wewnętrznej poczty.
To tylko przykłady, a niespodzianek jest jeszcze więcej i nie sposób ich wszystkich wymienić.
Pisz. Wygrywaj.Odbywaj praktyki.Poznawaj ludzi. Oceniaj. Czytaj. Zdobywaj!

Zapraszamy na www.stacjakultura.pl!

środa, 26 sierpnia 2009

Nowoczesny stetoskop

Stetoskop jest rzeczą, której każdy lekarz potrzebuje. Na przestrzeni lat urządzenie nie zmieniało się zbytnio, ale firma 3M postanowiła to zmienić.

Littman Electronic Stethoscope został wyprodukowany przez wyżej wspomnianego producenta i w zasadzie jest normalnym stetoskopem. Jedyną dodatkową funkcją jest możliwość zapisywania dźwięków wychodzących z płuc i serca. Dzięki temu lekarz może porównać stan narządów pacjenta.

Cena tego stetoskopu wynosi 379 dolarów.

Dobra woda z kranu

Woda raz jest za gorąca, a raz za zimna. Pewnie każdy z nas czasem się poparzy albo obleje zimną wodą. Nie jest to przyjemne i można to zmienić.

Kran VADO jest dotykowym urządzeniem, które za pomocą diod pozwala regulować temperaturę wody. Lampki włożone są do matowego plastiku, dzięki temu bez problemu można je zobaczyć.

Kran VADO posiada również informacje o temperaturze wody.

VADO ma trafić na półki sklepowe jeszcze w tym roku. Producent na razie nie zdradził ceny.

niedziela, 23 sierpnia 2009

Harry Potter i Insygnia śmierci - recenzja książki

„Harry Potter i Insygnia śmierci” to ostatnia część cyklu przygód młodego czarodzieja, autorstwa J. K. Rowling.

W ostatnim tomie serii, Harry i jego przyjaciele – Ron i Hermiona mają do wykonania misję, powierzoną im przez Albusa Dumbledere’a. Celem jej jest odnalezienie i zniszczenie horkruksów- magicznych przedmiotów, w które została zaklęta dusza Tego- którego -imienia-nie- wolno- wymawiać. Trójka nastolatków staje przed trudnym zadaniem, gdyż na drodze do wykonania ich powinności spotkają nie tylko Sam-wiesz-kogo, ale też członków rodziny, i skorumpowane Ministerstwo Magii. Młodym czarodziejom nie sprzyja również okoliczność, że ich wielki opiekun pozostawił im w Testamencie niezwykłe przedmioty, których przeznaczenie jest kolejną z wielu zagadek do rozwiązania. Osoba Dumbledora i tajemnice jego życia stają się kluczowym elementem dywagacji Harrego Pottera, który pozbawiony wsparcia swojego dyrektora, rozpaczliwie walczy o powodzenie planu. Jest to również czas wyborów młodego czarodzieja – wyrzekając się miłości, postanawia za wszelką cenę zrealizować postawione mu zadanie.
Pod wieloma względami powieść odbiega od schematu wcześniejszych tomów poczytnej angielskiej pisarki. Przede wszystkim, większość akcji książki nie rozgrywa się w murach tak dobrze znanego, zaczarowanego Hogwartu, co wyzwala wrażenie obcości i niepokoju.

Szkoła Czarodziejstwa i Magii została w tyle za wędrowcami, którzy przenosząc się z miejsca na miejsce, snuli pełne niepokoju i nadziei plany zniszczenia Najgroźniejszego Czarodzieja Wszechczasów.

„Harry Potter i Insygnia Śmierci” ma sporo elementów książki przygodowej, a nawet kryminału. Na drodze Harrego, Rona i Hermiony pojawiają się kolejne trudne zagadki do rozwikłania, Hogward dostaje się pod panowanie reżimu Severusa Snape’a i Śmierciożerców, w tajemnicy rośnie ruch oporu przeciwko panowaniu zła.

Powieść Rowling ma znacznie więcej elementów grozy niż w poprzednich tomach przygód Harrego. Oprószony śniegiem cmentarz w Dolinie Godryka, dziwny dom pewnej starej kobiety, włamanie do grobu czy lęk przed śmiercią przewijający się w książce. Autorka pozwoliła sobie na pewien rodzaj naturalizmu w opisie przygód trójki przyjaciół, tym bardziej szokujący, gdyż są oni młodzi i niewinni.

Obok Harrego Pottera bohaterką książki jest Śmierć, dosłownie i w przenośni, oraz tytułowe Insygnia. Śmierć została przedstawiona wielorako: jako sprytna postać w bajce, śmierć jako rozkład ciała, i wreszcie śmierć, której obawiają się ludzie.

Motyw Insygnii Śmierci to zdecydowanie najciekawszy wątek w powieści, zgrabnie wpleciony w fabułę, nadaje książce klimat baśniowości, ale i złowrogiej aury.

Rowling znakomicie przedstawiła zmagania bohaterów, ich lęk, wyizolowanie w zimnym, ośnieżonym lesie czy starym domu. Również przyjaźń trójki przyjaciół została poddana próbie, gdyż brak jedzenia, nadziei i sukcesów, niszczą ducha nawet u największych bohaterów. Opis, w którym Chłopiec, Który Przeżył rozumie już, jakie jest jego przeznaczenie, i czego musi dokonać, chwyta za serce.

Podobnie jak hobbit Frodo, który niesie Pierścień, aby go zniszczyć w Górze Przeznaczenia, tak Harry dźwiga swojego horkruksa, który ma zły wpływ na jego ciało i umysł.

W „Harrym Potterze i Insygniach Śmierci” nadszedł czas na odkrywanie tajemnic. Dramatycznych sekretów czarodziejów: Albusa Dumbledore’a, Severusa Snape’a, a nawet samego Voldemorta. Pojawia się także próba zrozumienia, jaką wartość ma życie i dlaczego ludzie poświęcają je dla innych? I, parafrazując słowa Dumbledora, co jest gorsze – życie bez miłości czy śmierć z miłości?

Ostatnia część cyklu Rowling jest tomem, w którym nie ma już niejasności i następuje czas na podjęcie ostatecznych decyzji. Wiadomo już, kto stanie za Voldemortem, a kto mu się sprzeciwi. Wieloletni wrogowie nie ograniczają się już do wymiany złośliwości, zaczynając walczyć ze sobą na śmierć i życie.

Ostateczna bitwa między obrońcami Hogwartu, a poplecznikami Sami-wiecie- kogo jest kulminacją całego cyklu o młodym czarodzieju, która musi nadejść. Lecz finalne starcie nie jest końcem, to raczej burza, która musi nastać, przynieść zniszczenie, aby potem znów mógł pojawić się piękny dzień.

Sylwia Włodyga

piątek, 21 sierpnia 2009

Twilight („Zmierzch”) - recenzja filmu

Bardzo ciężko zrobić dobrą adaptację, porywając się na tak popularną, i przede wszystkim ciekawą serię, jaką rozpoczyna książka „Zmierzch”. Powieść Stephanie Meyer oczarowała cały świat, nie w mniejszym tempie jak „Harry Potter”. Po nowoczesny romans
w klimacie Wesa Cravena sięgnęli młodzi, starsi, dziewczyny jak i chłopcy.

Pierwsza część rozpoczyna serię czterech książek: „Zmierzch”, „Księżyc w nowiu”, „Zaćmienie” i „Przed Świtem”. Tom pierwszy jest swoistym czubkiem góry lodowej, gdyż sama historia w niej opisana jest bardzo ciekawa, i jest to opowiadanie trochę z innej beczki niż reszta dotąd wydawanych książek w ostatnich latach dla młodzieży. Według Meyer wampiry mogą swobodnie poruszać się w świetle słonecznym, posiadają ogromne możliwości, są piękni i rządzą swój świat bardzo surowymi prawami. Dzielą naszą planetę z inna potężną rasą wywodzącą się z najstarszych plemion północnoamerykańskich Indian. Źródłem ich siły jest krew wilkołaków, która pozwala im w razie potrzeby trzymać wampiry w ryzach lub odeprzeć ich ataki. Podstawą całej historii jest romans, między ludzką dziewczyną, a wampirem o imieniu Edward. Doprowadza to oczywiście do wielu komplikacji i mrocznych tajemnic, które główna bohaterka Izabela, wraz z autorką, ujawniają nam w miarę czytania kolejnych tomów. Film „Zmierzch” jak sama nazwa wskazuje, jest ekranizacją pierwszej części. Bella poznaje w miasteczku, do którego się przeprowadza, wampira, o którym chce dowiedzieć się jak najwięcej. Edward, należy do rodziny, która od wieków żywi się tylko zwierzęcą krwią i stara się surowo przestrzegać reguł podziemnego świata. Główni bohaterowie dopiero się poznają, powoli zakochują w sobie, a to doprowadza do konfliktu z inną grupą wampirów, którzy mają zamiar zapolować na Izabelę. Oprócz tego mordują w Forks ludzi i nie mają zamiaru przejść na „wegetarianizm”. Nasza bohaterka nie jest jednak bezbronna, w jej obronie stanie niezwykle utalentowany i potężny Edward. Miasteczko posiada też wiele tajemnic, takich jak sekret jednego z przyjaciół Belli, Jacoba. Późniejsze perypetie bohaterów odkryją przed nami odpowiedzi na pytania, które balibyśmy się nawet zadać. A zło, z którym przyjdzie się zmierzyć, przekracza wszelkie granice.

Film niestety nie zaskakuje. Jeśli wcześniej nie przeczytaliśmy książki, produkcja sprawi, że po seansie nie będziemy mieli ochoty po nią sięgnąć. Opowiadania są wciągające i pisane w nowym, nietypowym stylu. Adaptacja kinowa natomiast nie zaskakuje i nie powala na kolana. Jest to zwykły film romantyczny, z dodatkiem motywu wampirów i paru akcji wzbogaconych paranormalnymi mocami. Produkcja nie wywodzi się niczym specjalnym i ciekawym, co spowoduje, że fani książek uznają część pierwszą za zmarnowaną. Ekranizacje dzisiaj zazwyczaj są reżyserowane z dużym rozmachem i zachwycają fanów wersji drukowanej. Mam nadzieję, że po odejściu obecnego reżysera, kolejne adaptacje oddadzą całą magię twórczości Stephanie Meyer, bo jest to materiał na fantastyczne filmy, które będą nie tylko dobrymi produkcjami, ale może wprowadzą nowy gatunek filmowy jak np. „dark fantasy romance”. Przyjdzie nam na to czekać aż do 2010 roku, oby było warto.

Kuba Lipczik, film, recenzja
Warszawa, 14.12.08r.
Reżyseria: Catherine Hardwicke
Scenariusz: Melissa Rosenberg
Obsada: Kristen Stewart
Robert Pattinson
Billy Burke
Gatunek: romans, fantasy
Ocena: 5/10

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

"Zapach kobiety" - recenzja książki

Emerytowany i samotny kapitan, Fausto G, który stracił wzrok w wypadku, chce w luksusie spędzić tydzień swojego życia. W podróży do Turynu i Neapolu jego towarzyszem będzie młody chłopiec studiujący w szkole wojskowej – Jaś, który będzie opiekunem kapitana. Dla niego ta propozycja wydaje się bardzo intratna, ale dosyć szybko przekona się, że jego podopieczny może okazać się bardziej męczący niż poranna musztra.

Historia, po przeczytaniu wyżej napisanego streszczenia, przypomina tę znaną z filmu „Zapach kobiety”. Zwłaszcza, że sam reżyser podkreśla, że jego dzieło powstało na motywach powieści napisanej przez Givanni’a Arpino. W praktyce jest jednak zupełnie inaczej, gdyż książka różni się zasadniczo od filmu. Nie znajdziemy w niej bowiem opisu luksusowych hoteli, nie ma też nic o tym, że Jaś ma jakieś problemy w szkole. Zabrakło też mądrości, którymi sypał podpułkownik. W skrócie nie można porównywać książki do filmu czy też odwrotnie. To jakby zupełnie inne historie. Jedynymi wspólnymi ogniwami są tutaj następujące motywy: postać przygnębionego kapitana/podpułkownika, opiekun (Jaś/Charles), motyw podróży, brat kapitana (w książce ksiądz w filmie wojskowy).

Kapitan niestety bardzo różni się od podpułkownika Franka Slade’a. Tak jak wspomniałem nie sypie mądrościami, wręcz przeciwnie, jest raczej niewychowany. Obraża wszystkich i wszystko, a tak naprawdę nie ma ku temu podstaw. Przez takie cechy postać ta wydaje się okropna i niezbyt przyjazna. Nie można z niej zaczerpnąć żadnych mądrości. Kapitan przypomina tutaj pustego, niezbyt inteligentnego wojskowego.

Autor książki również nie popisał się wybitnym językiem. Zdania są często szarpane i niedopowiedziane. Czasami trzeba kilka razy przeczytać napisane kwestie, aby zrozumieć o co chodzi kapitanowi. Dodatkowo, autor potrafi zrobić niemiły zabieg przeniesienia czytelnika do innej sceny. Przykładowo, raz opisuje bar, by za chwilę uciąć temat i przenieść akcję do pokoju hotelowego. Osobiście nie lubię takich metod, gdyż przez takie zabiegi dzieło wydaje się niespójne.

Mimo wszystko, podróż kapitana musi mieć jednak cel – niezamierzony, ale ma. Na 60 ostatnich stronach dowiadujemy się, że głównego bohatera ktoś jednak kocha i właśnie ta miłość ochroni go przed załamaniem. Będzie to zarazem jedyna nauka, którą uzyska Jaś. Resztę książki zajmują dziwne opisy przydrożnych hoteli, zabawy i rozmowy z dziewczynami, oraz nic nie wnoszące do życia dialogi z Jasiem, w których kapitan cały czas go obraża albo prosi o whisky.

Kupując tę książkę spodziewałem się naprawdę czegoś wybitnego. Niestety, zawiodłem się i to bardzo, gdyż nie ma w niej nic z filmu. Prosta, kiczowata fabuła, niczym nieokraszona sprawia, że na dobrą sprawę zastanawiam się, po co ja to czytałem? Chyba tylko dlatego, że jestem ciekawy i nie mogłem oprzeć się pokusie porównania książki do filmu. Jak to ujął kapitan podczas rozmowy z przybyszem, który usiadł w jego przedziale: „Nie chcę znać nieużytecznego imienia”. Analogicznie można to stwierdzenie odnieść do książki.

Dawid Nawrocki

niedziela, 16 sierpnia 2009

Wampiry. Edward Cullen – wampir doskonały?

Przystojny, szarmancki i tajemniczy – obiekt westchnień nastolatek i wrażliwych pań w każdym wieku. Któż to taki? Czyżby nowe wcielenie Jamesa Bonda? Nic bardziej mylnego. Mowa bowiem o Edwardzie Cullenie, bohaterze cyklu Zmierzch autorstwa Stephenie Meyer. Być może pod wieloma względami przypomina on Agenta 007, lecz panów dzieli zasadnicza różnica – Edward jest wampirem i nad martini („wstrząśnięte, nie mieszane”) przedkłada inne trunki..

Wampir Edward i jego romans z amerykańską nastolatką Bellą uwiódł wyobraźnię wielu ludzi. Dlaczego tak się stało?

Wizerunek wampira zaczął się wykształcać w połowie XIX – tego wieku. Niewątpliwie pierwszym literackim krwiopijcą był lord Ruthven, bohater noweli „Wampir” Johna Williama Polidoriego. Bohater dzieła był postacią mroczną, złowieszczą i skrytą pod ciemnym ubiorem. Atrybut ten, jak i czerń weszły na stałe do klasycznego wizerunku wampira. Krwiopijca, niezależnie od wersji wampirzego mitu, jest istotą złą. Pije krew, niosąc śmierć, jest wybrykiem natury („żyje” a jednocześnie jest martwy), przyprawia ludzi o lęk, a jednocześnie fascynuje.

W najsłynniejszych powieściach wampirycznych, takich jak Dracula Stokera, Carmilla Sheridana Le Fanu czy Wampir Polidoriego, krwiopijca to istota, która może żyć wiecznie, ale jednocześnie ma swoje słabości, dzięki którym można ją zniszczyć (światło słońca czy osikowy kołek to wyjątkowo skuteczne metody zwalczania wampira). Upiór może wabić ludzi dzięki swoim nieprzeciętnym mocom: hrabia Dracula potrafił zmieniać się w zwierzę, Carmilla rzucała urok ofiary, podobnie jak lord Ruthven.

Od XIX wieku do współczesności wampir zdążył ewoluować. W Kronikach Wampirów Anne Rice czy serialu Czysta Krew (2008, reż. J. Dahl) można zaobserwować postępującą idealizację upiora, jego wyglądu oraz charakteru. Ta idealizacja łączy się również z uczłowieczaniem wampira, który zaczyna przeżywać emocje, w tym winę, a co za tym idzie chęć odkupienia. Jednym zdaniem – upiór staje się człowiekiem.

Z pewnością Edward Cullen ma być tą szczytową formą wampira, albo, jak kto woli, wampirem idealnym. Bohater ma olśniewającą urodę, nienaganne maniery, i jak ognia unika krwi ludzkiej. Poza tym jest zakochany. Jego skóra lśni na słońcu jak diamenty ( mit o śmiercionośnym działaniu słońca okazuje się wierutną bzdurą!), jego ruchy są niewiarygodnie szybkie, a zmysły ostre jak brzytwa.

Edwardowi obce są bolączki egzystencji, nuda czy bezsens (w końcu posiada nieśmiertelną jak on sam rodzinę), a żywot urozmaica mu umiejętność czytania w myślach i rozgryzanie zagadkowej śmiertelniczki.

Można przypuszczać, że Stephenie Meyer (świadomie lub nie) obdarzyła swego bohatera najznakomitszymi cechami wampirzego gatunku, zupełnie pozbawiając go ciemnych stron istnienia „dziecka nocy”.

Dzięki temu zabiegowi Edward staje się czymś więcej niż tylko ideałem swego gatunku – jest również mężczyzną, którego się pożąda, nawet bardziej niż przedstawiciela rasy ludzkiej.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że wampiryzm Edwarda jest tylko dodatkiem do jego osoby, mającym decydować o atrakcyjności bohatera, jeszcze jednym elemencie budującym jego (jakże pociągający!) wizerunek.

I tak oto wampiryzm został przedstawiony banalnie, pełni funkcję błyszczącego świecidełka przyciągającego czytelnika ( a raczej czytelniczkę). Wampir nie budzi strachu ani fascynacji. Jest kolejnym elementem popkultury, obok wilkołaka Jacoba, „przeciętnej nastolatki” Belli i tkliwego romansu „którego nawet śmierć nie rozłączy”. Wampira da się lubić, a nawet kochać.

Warto zauważyć, że w cyklu Zmierzch jest podział na dobre wampiry (raczące się krwią zwierzęcą), jak i złe wampiry (preferujące raczej ludzkie płyny). Niech ten podział nikogo nie zwiedzie. Wampir jest istotą, która z założenia nie może być dobra, gdyż z jej postacią zawsze związane są krew i śmierć.

Lśniący na słońcu Edward Cullen może być bardziej niebezpieczny niż klasyczny upiór, gdyż próby uczynienia z niego dobrego wampira, podkreślają jego głęboko skrywaną prawdziwą naturę – nocnego drapieżcy spragnionego krwi.

Sylwia Włodyga

piątek, 14 sierpnia 2009

Spektakl ,,Operetka’’ w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego


Prezentowany w Studiu Teatralnym Dwójki spektakl ,,Operetka’’ w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego , jest telewizyjną wersją przedstawienia, zrealizowanego przez Teatr Narodowy w 25 czerwca 2000 roku.

Sam tytułowy pomysł jest genialny. Utwór charakteryzuje odległy od tradycyjnego sposób budowania akcji dramatu – brakuje związków przyczynowo – skutkowych między poszczególnymi elementami fabuły oraz realistycznej – z punktu widzenia psychologicznego motywacji- poczynań postaci scenicznych.

Podejmując istotne problemy egzystencjalne , spektakl stawia pytania o granice prawdy i fałszu, o istotę wolności i zniewolenia człowieka, o wzajemne układy między sferą „inni” i „ja”, wreszcie o rewolucję – wciąż od wieków powtarzany „zakręt” historii. Czym ona jest? Czy burzeniem skostniałego porządku? Czy może jeszcze czymś innym?

Tym właśnie sposobem sztuka, którą pierwszy raz ujrzałam na zajęciach z teatru, zrobiła na mnie ogromne wrażenie . Właśnie ,,Operetka’’ pozwoliła mi zastanowić się nad problemami nurtującymi każdego człowieka w okresie Polski zniewolonej.

U Gombrowicza nie można znaleźć jednoznacznych odpowiedzi na te pytania, bo według niego „Literatura nie jest od rozwiązywania zagadnień – ona je stawia” – robi to w sposób niezwykły i oryginalny, daleko odbiegający od ustalonej w tradycji konwencji. Wobec powagi i wzniosłości historii, operetka jako forma niższą, naznaczoną znamieniem tandety, śmieszności, idiotyzmu , jest gotową parodią , a u Gombrowicza funkcjonuje na podobnej zasadzie jak mickiewiczowski obrzęd „Dziadów”.

Dzięki temu sztuka, mimo równie szerokiego horyzontu jak w ,,Historii’’, jest bardziej skrótowa, lekka. Jej intryga jest równie głupia jak teksty operetek: na zamku Himalaj bogate fircyki: hrabia Szarm, syn księcia Himalaj: baron Firulet przy pomocy najętych złodziejaszków uwodzą cud dziewczynkę – Albertynkę.

Ponieważ do zamku zjeżdża z Paryża, sam słynny Fior, światowy mistrz i dyktator mody, odbywa się tam wielki Bal Maskowy, Konkurs na Nową Modę.

Gombrowicz posiadający swoją wizję człowieka w ,,Operetce’’ , operuje dwiema kategoriami:

Nagością i strojem. Człowiek naturalny według niego to człowiek nagi.

,,Historia modą jest’’. Historia pragnie – jak mówi Fior, dyktator mody - ,,nowy dać wygląd człowiekowi’’. Toteż historię XX wieku, podczas Balu Maskowego prezentuje jako rewię mód (stara arystokracja, dekadencja w stylu wiedeńsko – habsburskim, generał w mundurze oficera hitlerowskiego, markiz jako kapo obozowy, profesor, teoretyk – marksista jako zamaskowany terrorysta, kamerdyner – czołowy agitator itd.). ,,Operetka’’ stwarzająca niezwykłe możliwości teatralne ,dzięki historii pojmowanej jako rewia mód, w istocie jest ,,snem o nagości człowieka, uwięzionego w strojach najdziwaczniejszych i najokropniejszych.’’ Podczas zabaw i romansów, spuszczeni ze smyczy złodziejaszkowie porywają i , jak przypuszcza Szarm, gwałcą Albertynkę, zaś Hufnagiel rusza na czele Lokajstwa do galopu. Akt III dzieje się na zamku Himalaj , po dwóch wojnach światowych i rewolucji.

Odpowiednio zmieniają się żurnale mód, historyczne mody na kamuflaże (Książe udaje stolik – lampę, proboszcz - kobietę, profesor na czworakach itd.). Gdy wszyscy bohaterowie sztuki składają do trumny swe klęski i cierpienia, a Fior, przeklinając strój i modę, żegna również marzenie o nagości – z trumny powstaje naga Albertynka i triumfuje swą młodością i nagością. Gombrowicz sprzeciwia się symbolicznej interpretacji swego dramatu. Jak twierdził, postaci – znaki z III aktu powstawały za pomocą strukturalnej analizy historycznej. Według autora rewolucja jest zatratą wartości, a w ,,Operetce’’ jest sprawką lokai i złodziejaszków. Z drugiej strony, jednak istnieje pewien związek między triumfem życia, jakim staje się ocalenie Albertynki, a rewolucją. W ,,Operetce’’ zwyżkuje erotyczne pojmowanie dziejów. Erotyka jest napędem, a w nią celuje wszelka młodość i niedojrzałość. Rewolucja działa na ich rzecz, gdyż równouprawnia też w erotyce.

Księżna, w II akcie nie na darmo boi się nagości, gdyż wtedy okazałoby się, że jest taka sama, jak gmin, lęka się poniżenia w ich oczach. Gombrowicz rozumie rewolucję jako orgię plebsu.

Mimo, że rewolucja anarchizuje, nihilizuje ludzkość, dokonuje jednak postępu epokowego. To najęci złodziejaszkowie ocalili w trumnie (ludzkości) nagą Albertynkę i sprawili, że zmartwychwstała. Rewolucja mimo, że groźna, jest porywająca. Tak brzmi końcowy pean: ,,Nagości wiecznie młoda witaj! Nagości wiecznie naga witaj! Nagości nago młoda – młodości nago młoda, naga’’.

"W operetce postacie muszą być operetkowe - notował Gombrowicz - akcja operetkowa, mity operetkowe, a ja usiłowałem władować w nią za dużo. Dopiero więc gdym te treści zawarł w metaforach ściśle operetkowych jak strój, rewia mód, wszystko bardziej składnie mi się zamknęło. (...) Ludzkość traci swoje najpiękniejsze wierzenia, swoje najukochańsze kostiumy. Ani Bóg, ani ideały: nawet rewolucja ginie. Wszystko zmierza ku czarnej trumnie! I wówczas z trumny wynurza się młoda nagość ludzka, wieczna radość naszej wiecznej młodości. Proste, jak operetka".

Po premierze teatralnej, krytyka zgodnie uznała inscenizację Jerzego Grzegorzewskiego za sukces artystyczny tej sceny i osobisty reżysera, który "spojrzał głębiej na rewolucję i ostrożniej na młodość”. Przypomniał, że „światowy przewrót to XX-wieczna rzeź, a nie przebieranka, marzenie zaś o wyzwoleniu z więzów kultury rychło może obrócić się w jakąś współczesną formę niebezpiecznego barbarzyństwa". Ostatnia sztuka w dorobku Witolda Gombrowicza (1904-69) ukazała się w 1966 roku, wraz z III tomem „Dziennika", nakładem Instytutu Literackiego w Paryżu. W odautorskim "Komentarzu", pisarz zasugerował najtrafniejszą inscenizację "Operetki" - w teatrze, ale i w wyobraźni czytelnika. "Monumentalny idiotyzm operetkowy idący w parze z monumentalnym patosem dziejowym - maska operetki, za którą krwawi śmiesznym bólem wykrzywione ludzkości oblicze".

Tym tropem poszedł Jerzy Grzegorzewski. Wykorzystując każdą okazję do zabawy „bosko idiotycznym" żywiołem operetkowym, scenicznym żartem, aluzją literacką czy muzyczną, pokazał świat pędzący na oślep, przez groteskową rewolucję ku autentycznej zagładzie wszystkiego, co dotychczas było ważne. Kiedy "wiatr historii" już zrobił swoje i w finale rozlega się hymn na cześć młodości i nagości, nagle pojawia się złowroga nuta. Ekran ciemnieje, widowisko już się kończy, a groźne skandowanie i tupot podkutych butów nadal trwa.
Jerzy Grzegorzewski był laureatem wielu nagród. Kawalerem Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski i doktorem honoris causa Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi.
Aktorka Anna Dymna tak mówiła o Grzegorzewskim: ,,Przenosił nas w świat swojej, nie zawsze zrozumiałej, wyobraźni i starał się zbierać nasze emocje. Bo jego teatr to był teatr emocji. Nie rozmów, nie słów - a emocji’’.

W swoich inscenizacjach Grzegorzewski nie korzystał z tradycyjnych elementów scenografii teatralnej. Scenografię tworzył sam, wykorzystując gotowe przedmioty z życia codziennego, jak skrzydła samolotów, części instrumentów muzycznych. Teatr Grzegorzewskiego to był teatr kumulacji emocji.

Rzadko inscenizował dramaty w pierwotnej wersji. Tworzył przedstawienia autorskie: adaptował teksty, rozbijając ich fabułę, lub opierał się na własnych scenariuszach, projektował scenografię, reżyserował. W scenografii - przez wiele lat sam przygotowywał dekoracje i kostiumy do swych spektakli - wykorzystywał przedmioty, które zachowując swój użytkowy charakter, nabierały nowych i nieoczekiwanych znaczeń: części instrumentów muzycznych, "werki" fortepianów, skrzydła samolotów, tramwajowe pantografy, elementy wagonów kolejowych itp. Stawały się one przedmiotami symbolicznymi, wędrując z przedstawienia na przedstawienie. Szczególną wagę jako reżyser przywiązywał też do światła.

Komponował widowiska, jak utwory muzyczne, w których aktorzy byli zarówno muzykami, jak i instrumentami. Chętnie sięgał też po stare farsy i operetki, wykazując przy ich przenoszeniu na scenę spore poczucie humoru. Często dokonywał dekonstrukcji budynku teatralnego, odgrywając przedstawienie na widowni, a widzów umieszczając na scenie, niekiedy przenosząc spektakl do foyer, szatni czy labiryntu podziemnych korytarzy. Aktorzy nie tworzyli u niego ról według sztywnych wzorów teatru psychologicznego, raczej wnikali w nastrój chwili: sytuacje sceniczne dyktowane konwencją plastyczną i w atmosferę stworzoną w czasie prób. W ten sposób Jerzy Grzegorzewski przez całe twórcze życie walczył z zastanymi konwencjami czasów małej stabilizacji. Dzięki temu od lat 70. cieszył się opinią najbardziej nowatorskiego z reżyserów pracujących w teatrach instytucjonalnych. Przez niektórych krytyków uważany był za przedstawiciela postmodernizmu.

,,Operetka’’ zapadła mi w pamięć, z jednej strony zachowując zabawne sytuacje i relacje międzyludzkie, błahą historyjkę, z drugiej zaś przekazywała głębokie prawdy moralne o życiu i świecie, których nie sposób jednoznacznie określić, co powoduje, że pozostaje w naszej pamięci na dłużej, niż koniec samej sztuki. ,,Operetkę’’ Gombrowicza poleciłabym każdemu, gdyż jest panoramą całego społeczeństwa, a tym samym każdy znajdzie swoją prawdę.

Rok produkcji: 2001
Czas: 71 min
Autor: Witold Gombrowicz
Reżyseria: Jerzy Grzegorzewski
Obsada: Wojciech Malajkat (Mistrz Fior), Igor Przegrodzki (Książę Himalaj), Beata Fudalej (Księżna Himalaj), Ignacy Gogolewski (Hrabia Szarm), Jacek Różański (Baron Firulet), Kinga Iigner (Albertynka), Wiesława Niemyska, Czesław Lasota (Rodzice Albertynki), Sławomir Federowicz, Łukasz Lewandowski (Złodziejaszki), Jerzy Łapiński (Proboszcz), Mirosław Konarowski (Prezes), Marek Barbasiewicz (Generał), Magdalena Warzecha (Markiza), Jan Monczka (Profesor), Mariusz Benoit (Hrabia Hufnagiel), Waldemar Kownacki (Lokaj Władysław), Paweł Tołwiński (Lokaj Stanisław), Ireneusz Dydliński, Mikołaj Klimek, Sławomir Śmiałek, Maciej Wojdyła (Lokaje), Radosław Elis, Grzegorz Małecki (Lajkonik), Włodzimierz Press (Offenbach), Mirosław Jastrzębski (Pianista), Alina Wieczorkówna (Sufler)

Monika Babula

środa, 12 sierpnia 2009

Zapach kobiety - recenzja filmu


W 1969 roku Giovanni Arpino napisał książkę, pt: „Zapach kobiety”, na której motywach powstał film o tym samym tytule. Al Pacino wcielił się w nim w postać emerytowanego, niewidomego podpułkownika, którym zaopiekuje się pewien młodzieniec.

Historię opowiedzianą w filmie, z grubsza już zdradziłem we wstępie. Uczeń prywatnej szkoły Beard – Charlie Simms, chcąc wrócić na święta do domu podejmuje pracę, która polegać będzie na opiece nad emerytowanym, niewidomym podpułkownikiem armii Stanów Zjednoczonych. Te niby zwykłe trzy dni okażą się bardziej niezwykłe niż nie jednemu z nas mogłoby się wydawać. Zwłaszcza, że Charlie podpada dyrektorowi szkoły i ktoś będzie starał się mu pomóc...

Na uwagę zasługuje wspaniała gra aktorów. Al Pacino idealnie pasuje do roli emerytowanego podpułkownika. Aktor wspaniale gra człowieka zmęczonego życiem, dla którego to, co jest najcenniejsze straciło już sens, człowieka znającego świat i ludzi. Nie gorzej wypada Chris O'Donnell, który gra w filmie rolę opiekuna. W „Zapachu kobiety” młody aktor wciela się w postać skromnego i niedoświadczonego chłopca. Tę rolę odgrywa znakomicie i bardzo sugestywnie ukazuje niewinność, którą została nacechowana postać.

W filmie nie tylko aktorzy zagrali perfekcyjnie. Na uwagę zasługują jeszcze statyści, którzy również przyłożyli się do swojego zadnia. Przychodzi mi tutaj na myśl scena, kiedy podpułkownik przechodzi na czerwonym świetle przez ulicę. W tle widać, jak jakaś kobieta krzyczy z przerażenia. Wygląda to bardzo sugestywnie. Bardzo mnie cieszy dbałość o detale, gdyż w dzisiejszych czasach jest to rzadkością.

Wspaniałość tego dzieła nie kończy się tylko na grze aktorów czy statystów. Można ją również dostrzec we znakomicie dobranych sceneriach. Akcja filmu rozgrywa się na jesieni. Co ciekawe, reżyser wybrał jej najpiękniejsze walory, przez co można się poczuć, jakby była to polska złota jesień. Ta pora roku doskonale pasuje do przemijającego życia Franka Slade’a, który traci nadzieję na sens dalszej egzystencji. Nie gorzej wypada przeniesienie akcji do Nowego Yorku. Metropolia, mimo braku dobrodziejstw naturalnych, została ukazana z dobrej strony.. W filmie ujrzymy bowiem wspaniały hotel Waldorf=Astoria z całymi jego walorami. Nie zabrakło też wycieczki po ulicach w „najlepszym samochodzie na świecie”, czyli Ferrari. Elementy te tworzą niesamowicie spójne i gustowne dzieło.

„Zapach kobiety” nie byłby tak dobry, gdyby nie „czyste perły”, których mianem podpułkownik określa wypowiedziane przez siebie aforyzmy. Zacytuję tutaj jeden z moich ulubionych: „Tango to nie jest życie i dlatego jest to takie wspaniałe. Proste. W razie potknięcia nie zwracasz uwagi i tańczy się dalej.” To tylko przykład, bo takich maksym w filmie jest bardzo dużo. Dzięki nim ślepy podpułkownik staje się nauczycielem, osobą, która przeżyła już tyle i wie, jak należy żyć. Scen, których nie da się zapomnieć jest bardzo dużo w tym filmie i nie sposób przytoczyć wszystkich.

Na uwagę zasługuje jeszcze bardzo dobra ścieżka dźwiękowa, której kompozytorem jest Thomas Newman. Delikatne i subtelne dźwięki dosyć często pojawiają się w filmie. Mocniejszym akcentem jest muzyka wykorzystana do Tanga – przy przepięknym akompaniamencie młoda dziewczyna i ślepy podpułkownik tworzą niezapomniany duet, który został doceniony przez krytyków.

Powiem szczerze, że film stworzony przez Martina Bresta jest naprawdę wspaniałym dziełem. Pięknie ukazana historia, w doborowej obsadzie, okraszona wspaniałymi słowami, malowniczymi ujęciami i delikatną muzyką. Połączenie tego wszystkiego sprawiło, że jest to dla mnie dzieło wybitne.

Czy Al Pacino zasługiwał na Oskara za kreację Franka Slade’a ? Wydaję mi się, że nie tylko on powinien go otrzymać. Niemniej, Al Pacino wspaniale wcielił się w swoją rolę. W filmie jest tak sugestywny, że aż można uwierzyć w to, że jest niewidomym podpułkownikiem, a przecież chyba oto właśnie chodzi w aktorstwie? Czyż nie?

Dawid Nawrocki

niedziela, 9 sierpnia 2009

Brother MFC-6890CDW - test

Sprzęt testował: Dawid Nawrocki

Szukasz drukarki, która umożliwia drukowanie zdjęć w formacie A3? Być może Brother MFC-6890 CDW spełni Twoje oczekiwania. Sprawdźmy zatem, co oferuje to urządzenie.

MFC-6890CDW jest urządzeniem, które dzięki niewielkim wymiarom jest w stanie trafić do małych firm oraz domów. Dzięki dzisiejszej miniaturyzacji, w najnowszym sprzęcie od Brothera dostaniemy fax, skaner, drukarkę i drukarkę wielkoformatową. Dodatkowo MFC-6890CDW posiada takie wejścia, jak: CF, MS, SD, i xD. Został również zaimplementowany port USB oraz możliwość połączenia z komputerem za pomocą Wi-Fi. Pojemnik jest w stanie pomieścić około 350 kartek. Podajniki ADF i odbirniku papieru mogą pomieścić 50 kartek.

 

W nowym urządzeniu MFC-6890CDW zastosowano są też takie funkcje, jak Book Copy (koryguje na kopiach ciemną linię pomiędzy dwiema stronami rozłożonej książki), Auto Skew Adjustment (koryguje kopiowany obraz, jeśli oryginał nie przylega dokładnie do szyby) oraz funkcja znaku wodnego, która umieszcza na kopiach opracowane wcześniej lub wygenerowane automatycznie sygnatury.

Drukarkę konfiguruje się za pomocą małego, kolorowego ekraniku LCD o przekątnej 4,2’’, który znajduje się na środku obudowy. Panel jest dotykowy i właśnie on pokazuje, jaki jest poziom tuszu, do kogo jest wykonywane polaczenie telefoniczne/faksowe, czy też aktualny status urządzenia.

Urządzenie drukuje 35 stron oraz 28 stron grafiki na minutę, w najniższej jakości wydruku. W najlepszym trybie otrzymamy 5 kartek maszynopisu w przeciągu minuty i około 2-3 strony grafiki w tym samym czasie.

Koszt wydruku niestety nie należy do najtańszych, gdyż do drukarki trzeba kupić 4 tusze, aby wszystko działało sprawnie. Niby nic w tym złego, ale opłaca się tylko drukować w najniższej jakości, gdyż wtedy kolor czarny starcza na 900 stron, a kolorowy na 750. Niemniej, gdy będziemy chcieli drukować w najwyższych parametrach, to nabój z barwą czarną skończy się po 450 stronach, a kolorowe kartridże będzie trzeba wymienić po 325 stronach. Wychodzi to mniej więcej 1,10 zł za stronę, czyli całkiem sporo.

Jakoś wydruku jest zadowalając w przypadku wykorzystywania papieru sygnowanego marką Brother oraz przy najlepszych ustawieniach. Tylko wtedy bowiem uzyska się odpowiednią gamę barw. Drukowałem za pomocą tego urządzenia zdjęcie - przyznam, że jakość wydruku jest na tyle zadowalająca, że fotografię postanowiłem oprawić w ramki i powiesić na ścianie pokoju.

Skanowanie jest opcją standardową w urządzeniu wielofunkcyjnym, która została tak dopracowana, że cały proces odbywa się szybko i sprawnie. Tak jest i w tym przypadku. Wystarczy położyć kartkę, nacisnąć przycisk Skan i dokument pojawia się na ekranie monitora.

Xero
Kserowanie to połączenie funkcji skanowania i drukowania. Najpierw dokument przetwarzany poczym następuje wydruk. Ogólnie kopie wychodzą bardzo dobrze, gdyż jest redukcja przyciemnień i niedoskonałości.

Oprogramowanie dołączone do drukarki również jest proste i intuicyjne, co jest zdecydowanym plusem tego urządzenia.

Na uwagę zasługuje również estetyczne wykonanie. Miłe w dotyku klawisze, czarna, efektowna obudowa, sprawiają, że urządzenie pasuje zarówno do biura, jak i pokoju.


Oceny

Wygląd: 4.5/5
Wykonanie: 4.5/5
Obraz: /5
Dźwięk: /5
Funkcje: 4/5
Instrukcja: /5
Stosunek ceny do jakości: 4/5
Ogólnie: 4/5


Plusy:
  • + jakość drukowania
  • + niektóre funkcje

Minusy:
  • cena
  • szybkość
  • droga eksploatacja

Podsumowanie:

Test może dosyć krótki, ale tak naprawdę nie wiem do kogo jest adresowane to urządzenie i jak je rozpatrywać. Dla wielkich firm jest ono znacznie za słabe, zbyt wolne i za drogie. Do domu niby można kupić Brothera, ale w sumie po co? Przecież utrzymanie tego sprzętu będzie kosztowało Nas sporo, a chyba nie oto Nam chodzi. Z drugiej strony drukarka bardzo ładnie radzi sobie ze zdjęciami, wygląda estetycznie. Niemniej jednak, chyba nie tylko tego od niej oczekujemy. Jeśli więc, szukasz czegoś więcej niż ładne, wolne, drukowanie zdjęć i efektowny wygląd, to omiń najnowszy sprzęt Brothera szerokim łukiem. Pamiętajmy jednak, że na rynku nie ma tańszego urządzenia wielofunkcyjnego i to jest ogromny atut tego sprzętu.

środa, 5 sierpnia 2009

Panda Internet Security 2010 – test

Aplikacja Panda Interent Security 2010 ma następujące hasło promocyjne: „maksimum ochrony, minimum zasobów”. Slogan ten, jak każdy inny, ma przyciągnąć klienta, ale czy aby na pewno ten produkt zasługuję na takie miano? Zaraz sprawdzę to, jak i kilka innych rzeczy.

Panda Internet Security 2010, jak większość programów tego typu składa się z następujących elementów: Anti-Virus, Anti-Spyware, Anti-Phishing, Anti-Rootkit, Firewall i ochrona sieci Wi-Fi, Ochrona tożsamości, Anti-Spam, Kontrola rodzicielska, Możliwość tworzenia kopii zapasowej najważniejszych plików, Backup on-line 2 GB. Na dobrą sprawę, każdy dostępny na rynku produkt tego typu posiada wszystkie wyżej wymienione cechy. Inną sprawą jest to, że jedne programy lepiej wykorzystują poszczególne moduły i dzięki temu dobrze chronią nasz komputer, a inne słabiej. Trzeba przyznać, że Panda Internet Security 2010 pod tym względem wyprzeda o milę świetlną najnowszego ESET Smart Security 4 i NOD 32 Antyvirus 4. Mogę to udowodnić prostym przykładem. Przez 4 miesiące używałem zestawu ESET Smart Security 4 i po 3 miesiącach wyskoczył mi komunikat, że nie mogę przeglądać zawartości Google, gdyż mam za dużo rootkitów oraz spywarów. Darmowy program, który jest rekomendowany przez Google wykrył 465 pluskiew. Wyleczył 100, bo tylko tyle może usunąć darmowa wersja. Z pomocą przyszła Panda, która oczyściła system ze wszystkich szkodników. NOD mimo tego, że pracował i aktualizował się każdego dnia, nie zabezpieczył poprawnie mojego komputera. Obecnie Panda jest jedynym programem antywirusowym, który pracuje na moim PC.

Niezależna organizacja AV-Test również testowała najnowszą Pandę. Pierwsza próba była przeprowadzana na próbce złośliwych programów WildList. Znajduje się w niej 3194 niepożądanych plików z 2009 roku. Wynik jest pozytywny, gdyż Panda wykryła wszystkie szkodliwe pliki. Program przetestowano również na 680 000 plikach, które zawierały Trojany, spyware i rootkity. Panda w tej kwestii również wychodzi obronną ręką – 99,6 % skuteczności wykrywania. Niestety, gorzej poszło Pandzie w przeanalizowaniu plików, które nie były do tej pory zdiagnozowane. Program tylko w 45 % potrafił sobie z nimi poradzić. Według ludzi a AV-Test Panda bardzo dobrze radzi sobie z zainfekowanymi komputerami i gruntownie go oczyszcza. Po sprawdzeniu zostały tylko nieliczne zainfekowane rejestry.

Niestety, nie sprawdzono jeszcze, jak działa system spamu. Niemniej jednak, wrażenia są pozytywne. Zarówno moje, jak i ludzi z AV.

Na tym jednak nie koniec testu. Pozostało kilka kwestii do rozwiązania. Przykładowo ta dotycząca lekkości programu. Program zajmuje 248 MB, czyli znacznie więcej niż NOD i niestety nie można o nim powiedzieć, że jest lekki jak piórko. Oczywiście nie spowalnia kompa podczas sklonowania jak G-Data czy Kaspersky, ale bliżej mu do tego drugiego niż do produktu firmy ESET. Podczas gruntownego badania można, co prawda otwierać pogramy i oglądać filmy, ale niestety nawet dwurdzeniowy komputer z 3,2 GHZ i 4 MB RAM na pokładzie będzie wolniej chodził. Z NOD’em takich problemów nie ma, ale za to są inne – wcześniej wspomniane.

Interfejs programu jest czystą formalnością. Układ tabelkowy, przejrzysty i łatwy w obsłudze. Wszystkie kategorie zostały odpowiednio opisane, także nie można się w nich zgubić.

Aktualizacja odbywa się każdego dnia, co jest w obecnych czasach standardem. Miło, że producent dodał, tzw. „szczepionkę USB”, której zadaniem jest chronienie przenośnej pamięci. Dodatkowo jest też możliwość przesłania 2 GB plików –backup systemu. Dobry dodatek, który nie zawsze występuje.

Panda umożliwia również zadawanie pytań za pomocą formularza, który został umieszczony w programie. Odpowiedź można uzyskać w ciągu 8 godzin roboczych. Osobiście udało mi się uzyskać odpowiedź na dosyć proste pytanie w ciągu 30 minut. Czyli dosyć szybka reakcja – bardzo dobrze.

Podsumowanie:
Panda Internet Security 2010, to naprawdę bardzo dobry program antywirusowy, który nie dość, że jest prosty i dosyć lekki, to prócz tego doskonale radzi sobie z wirusami i innym robactwem.

Ocena: 4,9 / 5

wtorek, 4 sierpnia 2009

Ojciec Chrzestny - recenzja książki


Dużo osób zna „Ojca Chrzestnego” za sprawą filmu, który został nakręcony w 1972 roku. Ta niesamowita trylogia jest uważana za arcydzieło kinematografii. Niestety, w dobie komputerów i telewizji zapomina się często o tym, że wyszła również książka „Ojciec Chrzestny”...

Najprawdopodobniej nie byłoby Ojca Chrzestnego, gdyby nie Mario Puzo. Autor miał wtedy ponad 45 lat na karku i ogromne długi. Aby z nich wyjść, powiedział wydawcy, że napisze książkę o mafii. Tak oto, przeglądając codzienną prasę oraz orzeczenia sądowe, Mario Puzo napisał „Ojca Chrzestnego”. Autor nie znał włoskiego, nigdy też nie należał do mafii, ale dzięki swojej żmudnej pracy stworzył to dzieło.

Czemu o tym wspominam? Gdyż wydaje mi się, że to dobry początek dla tej książki. Owoc ciężkiej, a zarazem jakże precyzyjnej pracy, widać na każdej kartce zapisanej przez autora.
Fabuła książki nie różni się bardzo od filmu, i w wielkim skrócie opowiada o rodzinie Vita Corleone, próbie zamachu na niego oraz przejęciu władzy przez jego najmłodszego syna Michaela. W tej kwestii film jest bardzo zbliżony do książki, ale brakuje w nim wielu wspaniałości, których dostarcza książka. Doskonałym przykładem są ponadczasowe maksymy, które wypowiada Ojciec chrzestny. W książce jest ich więcej niż w filmie. Dzięki temu ma się wrażenie, że czyta się coś wyjątkowego.

Prócz tego, książka ma w sobie taką moc, że potrafi narzucić zasady, którymi kierował się w życiu Ojciec chrzestny, a wszystko za sprawą języka, który został użyty przez autora. Nie jest on wulgarny, daleko mu również do patetyczności, jest po prostu pośredni. Zrozumiały dla każdego, ale przypomina bardziej głos ojca, albo jak kto woli naszego rozsądku czy też moralności. Czytając „Ojca Chrzestnego”, ma się wrażenie przynależności do tej rodziny, uczestniczenia i życia z ludźmi pokroju dona Corleone . Wszystko dlatego, że Vito doskonale dba o swoich przyjaciół. Pielęgnuje każdą osobę oddzielnie, jakby to był zupełnie inny krzew i liczy na plony. Nie narzuca się też nikomu, nie mówi zbyt dużo, tylko słucha i analizuje. Jest odzwierciedleniem tego, czego większość z nas szuka. Tok rozumowania i postępowania dona jest doskonale opisany w książce. Dzięki temu, można dowiedzieć się z niej znacznie więcej niż z filmu.

Na uwagę zasługują jeszcze wątki, które nie zostały ukazane w filmie. Zwłaszcza, że jest ich bardzo dużo. Zaczynając od dziwnej przypadłości Johnny’ ego Fontane’ a, a przechodząc do dokładnego opisu Jacka Woltza, a kończąc na tym, co się stało z dzierlatką, z która zabawiał się swego czasu Sonny. Takich smaczków jest bardzo i docenią to pewnie wszyscy z Was.

Autor nie zapomina również o doskonałych opisach miejsc, w których znajdują się główni bohaterzy. Dzięki temu wszystko staje się nam bliższe, bo można sobie dokładnie wyobrazić scenerię. Dokładne opisy Sycylii, Nowego Yorku, domu dona to tylko przykłady, bo jest tego tak dużo, że aż trudno zliczyć.

Trzeba jednak powiedzieć jasno, że „Ojciec Chrzestny” nie jest książką dynamiczną. Nie ma w niej szybkich akcji czy też rozwiązywania zagadek. W powieści chodzi o coś bardziej górnolotnego. Jeśli więc szukamy czegoś w stylu „Aniołów i Demonów”, to „Ojciec Chrzestny” nie sprosta naszym wymaganiom. Mamy bowiem tutaj do czynienia ze znacznie cięższą literaturą, w której jeden zwrot akcji może zaważyć na zrozumieniu całej sytuacji.

Książka „Ojciec Chrzestny” jest wybitnym dziełem literackim, a to za sprawą wyżej wymienionych rzeczy. Nie ma więc różnicy czy usiądzie się do tego dzieła przed, cz też po, obejrzeniu filmu. Powieść Maria Puzo można czytać w dowolnym momencie. Jej wybitność na to pozwala.

Dawid Nawrocki.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Quantum of Solace - recenzja filmu


Zemsta naszego agenta ma jeszcze groźniejszą twarz niż sam 007. Daniel Craig i jego twarde, bezlitosne metody, które znamy z „Casino Royale” - nabrały jeszcze mroczniejszego wyrazu. Tym razem James Bond weźmie odwet za śmierć Vesper i odkryje, że za nielegalnym biznesem stoi ogromna korporacja na miarę Spectry.

W nowej odsłonie serii vendetty, którą zapoczątkował pierwszy film z udziałem Daniela Craiga, agent Jej Królewskiej Mości będzie musiał rozwikłać zagadkę ogromnego spisku, w który zamieszane są największe międzynarodowe firmy, handlujące nielegalnie. Decydują również o kryzysach oraz wzroście gospodarki światowej - przez „dilerkę” bronią aż do wykupywania prywatnych sieci wodociągowych. Żeby tego było mało - ginie ukochana brytyjskiego superagenta. James Bond nie odpuści tej śmierci, nie da się wrobić i za żadne skarby nie podda się zasadom, bo działać z osobistych pobudek to nie styl agentów 00.

Nasz tajniak ma to jednak głęboko w poważaniu, tak samo jak fakt: czy podadzą mu martini wstrząśnięte, bądź nie. Więcej akcji, mroku – wszystkiego, co lubimy. Stary Bond umarł już dawno temu. Marc Forster stworzył zupełnie nowego agenta - z twarzą prawdziwego wojownika, wykutego ze stali, który wykonując kolejne misje kroczy niczym jeździec apokalipsy i zbiera srogie żniwo, rzucając na dusze ludzi klątwy. Same zaznajomienie się z nowym wcieleniem 007 powoduje, że zostaje się wciągniętym w jego skomplikowane, zimne życie. Daniel Craig - jako cichociemny brytyjskiego wywiadu nie przypomina żadnego ze znanych nam dotychczas Bondów. Jest nowym człowiekiem Królowej, który staje się bohaterem na miarę obecnych czasów. Nie boi się trudnych decyzji, stawia czoła wszystkiemu i wszystkim. Nie zna strachu i tym bardziej litości. Bez zbędnych ceregieli, wali pięścią w twarz tudzież strzela w „łeb”. W słabości swoich przeciwników uderza z buta, by wiedzieli jak bardzo są żenujący.

Film obfituje w dynamiczne akcje, kręcone w pięknych lokalizacjach na całym świecie. Stanowią prawdziwą ucztę dla widza. Fantastyczna ścieżka dźwiękowa jest idealnym tłem dla wydarzeń, tworzy niezapomniany nastrój. Seria rozpoczęta od „Casino Royale” będzie najlepszą. Na pewno zdobędzie (właściwie już zdobyła) rzeszę fanów. Jedyne, czego żałujemy - to czas trwania filmu (niecałe 90 minut) i jakiegoś wielkiego „półobrotu z przytupem” w finale. James Bond wrócił. Jest wściekły, zły i bezlitosny. Nadszedł czas na vendettę w stylu 007.

Reżyseria: Marc Forster
Scenariusz: Paul Haggis, Neal Purvis
Obsada: Daniel Craig, Olga Kurylenko, Mathieu Amalric
Gatunek: akcja
Ocena: 8/10

Kuba Lipczik

niedziela, 2 sierpnia 2009

Codename: Panzers - Zimna Wojna - recenzja

Czytaliście może kiedyś powieść „Lód”? Jeśli tak, to dobrze wiecie, że historia tam przedstawiona, była osadzona w alternatywnej rzeczywistości. Jeśli lubicie takie klimaty, to kolejna cześć Codename Panzers, będzie dla Was odpowiednim tytułem.

Tym razem, podtytuł chyba już sam w sobie tłumaczy zawartość całej produkcji - Zimna Wojna. Po tym jak III Rzesza przestała istnieć, świat podzielił się na dwie frakcje. Wolny zachód i uciemiężony przez rękę Józefa Stalina wschód. Tak było na łamach historii, ale w alternatywnej rzeczywistości - Codename Panzers, sowiecka Rosja w 1949 roku doprowadza do kolejnego konfliktu zbrojnego. Można go określić III wojną światową. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że mimo odejścia od prawdziwych kart historii, znajdziemy do niej wiele nawiązań. Przykładowo, w grze występuje organizacja NATO. Nie zabrakło też technologii, które wraz z kolejnymi latami, a zarazem toczonymi bojami na froncie, zmieniają się, a my możemy je wykorzystywać w walkach z Rosją. Tak więc w skrócie, historia przedstawiona w Zimnej Wojnie, jest jakby alternatywą dla Zimnej Wojny, jaką my znaliśmy. Tu jest ona bardzo gorącym, a wręcz palącym konfliktem, z którym przyjdzie się zmierzyć każdemu, kto zakupi ten produkt. Warto jednak wspomnieć, że w ukończonej grze, będziemy mogli opowiedzieć się po stronie Sowietów albo Aliantów. W wersji, którą ja dostałem, mogłem jedynie przetestować część fabularną , związaną z tymi drugimi.

Codename: Panzers - Cold War

Czas iść do szkoły…
Po odpaleniu produkcji, automatycznie zostaniemy wprowadzeniu do samouczka. To on, poprzez szereg zadań, nauczy nas, jak sterować jednostkami, co robić w danym momencie, oraz co dany obiekt, lub pole nam umożliwia. Trzeba przyznać, że jest on bardzo przydatny, gdyż bez niego ciężko byłoby grać. Producent bowiem, wprowadził bardzo wiele urozmaiceń do gry. Dobrym przykładem jest helikopter, który przywiezie nam odpowiedni sprzęt tylko wtedy, kiedy mamy wystarczającą ilość pieniędzy, albo to, że każda jednostka może być z czasem ulepszana. Przykładowo, czołgi możemy uzbroić w działko przeciwlotnicze albo miotacz ognia. Tak więc, naprawdę warto zajrzeć do nauczyciela, aby potem bez problemu zastosować na naszych wrogach wszystkie dostępne metody wyeliminowywania.

Codename: Panzers - Cold War

Szkoła skończona czas na prawdziwe życie…
Przenosimy się więc na front i warto tutaj zaznaczyć, że przed każdą misją mamy możliwość wybrania sobie jednostek, którymi będziemy sterowali podczas zabawy. Same zaś zadania są na ogół proste. Znaczy się proste teoretycznie, gdyż polegają najczęściej na odbiciu kogoś, albo przejęciu jakiegoś punktu strategicznego. W praktyce jednak nie jest tak super. Okazuje się bowiem, że z każdą misją poziom trudności wzrasta i czasem jest naprawdę ciężko pokonać wroga, mając do dyspozycji dwa czy trzy czołgi i jedną brygadę strzelców wyborowych…

Warto jednak napisać, że jednostki po pokonaniu przeciwnika, otrzymują punkty prestiżu. Oczywiście przekłada się to na ich skuteczność, podczas kolejnych bojów, tak więc gra jest warta świeczki. Poza tym, tak jak wspominałem, możemy upgradować wybrane obiekty, dzięki czemu będą one silniejsze, albo umożliwią nam odnowienie kreski życia u innych towarzyszy.

Bardzo spodobała mi się też możliwość wchodzenia do obiektów i wykorzystywania ich do obrony danego punktu, oraz zasiadanie za kółkiem porzuconego samochodu albo czołgu. Szkoda tylko, że na dobrą sprawę, przewiezienie jednostki samochodem nic tak naprawdę nie daje. Twierdzę tak, ponieważ wszyscy w tej grze poruszają się z taką samą prędkością. Nie wiem, może to dla tego, że jest to wersja niepełna. Niemniej jednak, dziwnie wygląda żołnierz biegnący obok samochodu…

Na uwagę zasługuje jeszcze ciekawa opcja, umożliwiająca nam odsiecz z powietrza. Ta bardzo przydatna funkcja sprawia, że możemy spenetrować dany teren albo zrzucić na niego bomby, czy spalić ogniem. Oczywiście, nie możemy robić tego cały czas, gdyż po każdym zrzucie pasek musi się odnowić, a trwa to czasem bardzo, bardzo długo. Tak więc musimy używać tych zabawek rozsądnie, gdyż potrafią one uratować całą misję w ciężkich chwilach.

Codename: Panzers - Cold War

Grafika
W wersji, którą otrzymałem , moim zdaniem prezentuje się ona bardzo dobrze. Spodobały mi się niesamowite efekty odpadającego tynku i rozpadających pod wpływem bomb stanowisk wroga. Wspaniale też wygląda upadający dźwig. Uginające się pod ciężarem czołgów lub samochodów drzewa również robią wrażenie, zaś na grząskim terenie nasze wehikuły pozostawią ślady opon.

Nie można też zapomnieć o czołgach, które same w sobie są wykonane bardzo szczegółowo, a każde ich modyfikowanie wpływa na wygląd wizualny. Zaś ich zniszczeniu towarzyszy wpierw charakterystyczny dymek, a potem wielki wybuch…

Piechota również została oddana z dbałością o detale. Wystarczy bowiem przerzucić odpowiednio kamerę – przykładowo na widok z bliska, aby widzieć nawet najdrobniejsze elementy uzbrojenia. Wspaniale wygląda, moim zdaniem, wystrzał z moździerza. Naprawdę warto to zobaczyć.

Nie podobają mi się tylko filmiki przerywnikowe, których jakość często jest kiczowata i trochę nie pasuje do całej gry. Ja bym je trochę podrasował, aby prezentowały lepszy model postaci.

Na zakończenie jeszcze tego rozdziału, warto wspomnieć o tym, że nawet podczas dużej zadymy, gdzie na ekranie jest około 30 jednostek , gra się nie przycina. Oczywiście widziałem gry z większą ilością wojska na ekranie, ale moim zdaniem tutaj jest ich wystarczająco i naprawdę wszystko chodzi poprawnie.

Audio
Pod względem udźwiękowiania, Zimna Wojna prezentuje dobry poziom. Miłe odgłosy naszych jednostek, które potrafią poinformować nas, że niedaleko słyszeli wroga (odpowiednia ikonka na ekranie) oraz fanfary kończące misję , nie wpłynęły ujemnie na mój słuch. Nie są wybitne ani nie są złe. Są po prostu dobre i tyle.

Codename: Panzers - Cold War

Minusy
Na razie nie wychwyciłem ich wiele. Oczywiście, można przyczepić się do uproszczonego modelu gry oraz tego, że jest to alternatywna rzeczywistość, ale po co? Jest to produkt, który kierowany jest dla odpowiedniego grona ludzi i dla nich jest ok. Minusem zaś jest, przynajmniej jak na razie, słaba inteligencja przeciwników - czasami nie wiedzą, co zrobić, kiedy idzie na nich wataha składająca się z czołgów i żołnierzy oraz to, że wrogowie bardzo rzadko chcą odbić punkty strategiczne, które stracili. Niemniej jednak, jak już to robią, to wykonują to z wielką pompą. Minusem jest też jest podobieństwo do poprzednich części tej serii. Niemniej jednak, wprowadzenie wielu dodatków jak przykładowo możliwość wchodzenia do porzuconych samochodów skutecznie niweluje ten mankament. Przynajmniej dla mnie.

Podsumowanie:
Codename Panzers: Zimna Wojna to gra dla wszystkich. Zarówno laik, jak i rasowy gracz będą mogli do niej usiąść. Dlatego pierwszego będzie to ciekawa zabawa, a dla drugiego miłe odprężenie po ciężkich bojach przykładowo w Empire: Total War. Oczywiście, jeśli lubi się alternatywną rzeczywistość i prostotę w tego typu grach…


Plusy:
+ ciekawe kampanie
+ grafika
+ upgrade jednostek
+ podobieństwo do poprzednich części

Minusy:
- prostota
- inteligencja przeciwników
- podobieństwo do poprzednich części

Ocena ogólna: 8.5/10

sobota, 1 sierpnia 2009

PC4u.pl lub PC4U - o firmie

PC4U.pl lub PC4U. Firma reklamuje się, że potrafi robić storny www. Stworzyła nam system na joomli, do którego nikt nie może podpiąć wyglądu. Mimo, że podpisali umowę na wyeliminowanie błędów w przeciągu 2 tygodni roboczych nagle przestali się odzywać, a na koniec obrazili się i powiedzieli, że nie będą z nami współpracowali mimo podpisanej umowy. Pieniędzy nie oddali mimo tego, że sprzedali bubel. Nie polecamy tej firmy, nie zamawiajcie u nich stron itp. My straciliśmy na tym 2000 zł!

piątek, 31 lipca 2009

Stephen King - recenzja książki „Sklepik z marzeniami”

Nie przepadam za prozą Kinga. Mimo jego pozycji mistrza grozy, nigdy nie trafiały do mnie jego pomysły na straszenie. Dzieła amerykańskiego pisarza kojarzą mi się przede wszystkim z wręcz naturalistycznym opisem Stanów Zjednoczonych i ich mieszkańców, w osobliwym połączeniu z najbardziej stereotypowymi wyobrażeniami zła. Czarna magia, diabeł (rzecz jasna z kopytkiem), wampir (inaczej plugawy zmarły, żaden tam uwodziciel rodem z dzieł Anne Rice). King, jako przedstawiciel amerykańskiej popkultury, napisał jednak kilka książek, które są niezwykłe. Oczywiście, mam na myśli powieść „To”, w której zmiennokształtny klaun - morderca w archetypowy sposób reprezentuje ludzkie lęki przed tym, co nieznane.

W moim osobistym rankingu dzieł Kinga, zaraz po powieści „To”, umieściłabym „Sklepik z marzeniami”.

Akcja powieści rozgrywa się w sennym miasteczku Castle Rock, które nagle ożywa pod wpływem przyjazdu niezwykłego przybysza, Lelanda Gaunta. Jakby tego było mało, podróżnik otwiera tajemniczy sklep, nazwany w powieści „Sklepikiem z marzeniami”. W nazwie tej kryje się podwójne znaczenie: klienci, odwiedzający sklep mogą kupić dla siebie wymarzone przedmioty... Ale czy to są zwykłe przedmioty?
Za kupione skarby właściciel sklepu pobiera niską opłatę – ot, spłatanie komuś figla. Oczywiście, mieszkańców Castle Rock stać na tę formę zapłaty, ale z czasem okazuje się, że cena jest jednak zbyt wysoka. Nawet jak na kupione marzenie – naszyjnik, lampę, kartę z ulubionym baseballistą. Okazuje się, że przedmioty nabywane w „Sklepiku z marzeniami” są tylko zmaterializowaną reprezentacją ludzkich pragnień. Marzenia, z natury dobre, zaczynają mieć moc uzależniania ludzi, zatruwania umysłów swoją władzą.

Jasną postacią w powieści jest miejscowy szeryf Alan Pangborn, podchodzący sceptycznie do nowego mieszkańca miasta i jego sklepiku. Pangborn uważnie obserwuje poczynania Lelanda Gaunta, jednocześnie zmagając się z osobistymi demonami – traumą po stracie żony i synka.
Oprócz bycia mistrzem grozy, King jest również znakomitym specjalistą od ludzkich charakterów. Znając tak doskonale mroczą stronę natury człowieka, autor obnaża także umiejętność dostrzegania w nim dobra i miłości.

Figle, które wzajemnie płatają sobie mieszkańcy Castle Rock, są jak malutkie kamyczki, powodujące śmiercionośną lawinę. Piękne, wymarzone przedmioty, niewinne psikusy, dobroduszny właściciel sklepu – wszystko to, w końcowym rozrachunku okazuje się być przebraniem dla zła. „Sklepik z marzeniami” jest powieścią pełną podwójności. Co i rusz pojawia się starcie niewinności z grzechem, dobroci z egoizmem, miłości ze śmiercią.

Można upodobać sobie te dychotomiczne związki, budując na nich powieść. Stephen King stworzył dzieło, którego struktura łączy ze sobą wszystkich pojawiających się bohaterów, przeplata ich wzajemnymi nitkami powiązań, i niczym pająk tka powoli sieć, w którą powoli, a bezpowrotnie zanurzają się bohaterowie.

„Sklepik z Marzeniami” zaskakuje delikatnością warsztatową Kinga. Słowo, jakiego używa w powieści, jest znacznie subtelniejsze niż w reszcie jego dzieł. Ciężko znaleźć wulgarne i prostackie opisy, choć autor wyraźnie lubuje się w skrzętnym relacjonowani wyglądu koszulki pijaka przechadzającego się po uliczkach Castle Rock czy zachwycającego abażuru.

Niespieszna, wzbogacona o liczne smaczki akcja, wiedzie ku finałowi książki, który pozwolił mi przełamać wyobrażenie o Kingu, jako autorze posiłkującym się kiczowatym wizerunkiem zła (przychodzi mi na myśl opowiadanie „Nawiedzona maglownica”). Po przeczytaniu powieści dochodzę do wniosku, że King wspaniale bawi się wyobrażeniami zła w kulturze europejskiej, pokazując, że aby posłać diabła tam, gdzie mówi dobranoc, wystarczy wiara, i papierowy bukiet kwiatów.

Sylwia Włodyga

czwartek, 30 lipca 2009

Blogi kulinarne

Prowadzenie bloga internetowego to w dzisiejszych czasach norma. Blog jest formą pamiętnika, ale o tyle ciekawego, że publikowane myśli dajemy do wglądu innym użytkownikom. Wiadomo, tyle jest rodzajów blogów, co internautów.

Jednak warto zwrócić uwagę na typ internetowego pamiętnika, który rozwija się w ogromnym tempie – mowa o blogach kulinarnych.


Czym się różni blog kulinarny od innych form blogowania?

Otóż, cechuje go uniwersalność. Ot, każdy przecież je, a ludzie lubią dogadzać swoim kubkom smakowym, poprzez przyrządzanie rozmaitych dań.

Kolejną cechą bloga kulinarnego jest to, że każdy użytkownik może poczuć się mistrzem w tej dziedzinie. Wystarczy trzymać się przepisu podanego przez autorkę bloga (choć nieśmiało pokazują się także męskie blogi kulinarne), która doradzi lepiej niż suchy opis w książce kucharskiej. Istotna jest również relacja między twórcą a użytkownikami wystawiającymi komentarze, gdyż często pojawia się stosunek mistrz – uczeń. Osoby, które są stałymi gośćmi na blogach kulinarnych często „zarażają” się pasją pieczenia lub gotowania i otwierają własne strony, gdzie prezentują własne kulinarne dzieła.

Podobnie jak inne internetowe pamiętniki, tak samo blogi kulinarne tworzą coś w rodzaju społeczności, która integruje się poprzez tworzenie wspólnych akcji pieczenia i gotowania (np. „Z widelcem po Europie” czy „Wielkie grillowanie”). Twórczynie blogów znają się nawzajem, najczęściej tylko w sieci i wymieniają się przepisami.

Kuchnia jednoczy. Także panie, które szukają swego miejsca na świecie. Prowadzenie i kontaktowanie się przez bloga w ojczystym języku jest szansą na zachowanie namiastki polskości na obczyźnie. Przykładem jest mieszkająca w Walii Dorota z bloga Moje Wypieki (zdobywczyni nagrody za najlepszego bloga 2008) czy też Patrycja z Truffle in a rum chocolate, która bloguje w Irlandii.

Oprócz dzielenia się pasją kucharską blog kulinarny może być miejscem dla kreacji artystycznej. Przepisy często są obrazowane znakomitymi zdjęciami potraw, a ich opisy plastyczne i poetyckie (White Plate Liski, Trufla Patrycji).

Przepisy zamieszczane na blogach kulinarnych są różnorodne. Pojawiają się dania narodowe, egzotyczne, proste albo wyrafinowane. Jednakże koncepcja jest wspólna: radość z kucharzenia oraz idee slow food oraz comfort food ,czyli np. pieczenie domowego ciasta zamiast kupowania go w sklepie i czerpania z tego przyjemności.


Sylwia Włodyga

środa, 29 lipca 2009

Gra anioła - recenzja książki


„Cień wiatru” jest dziełem literackim, które zostało przełożone na 40 języków i wydane w 50 krajach. Autor powieści, idąc za tak zwanym ciosem, postanowił napisać nową książkę, której akcja dzieje się również w Barcelonie – jest nią „Gra Anioła”.

Fabuła książki przedstawia losy Davida Martina, który jest pisarzem żyjącym w Barcelonie z początku XX wieku. Poznajemy go, kiedy ma zaledwie dwadzieścia parę lat, ale mimo swojego młodego wieku, wie już czym jest zawód miłosny. Załamany młodzieniec pisze lekkie czytadła dla pewnego wydawnictwa. Niestety, nie może podpisywać się pod tym, co stworzył. Po kilku latach nieustannego pisania powieści, David dowiaduje się, że ma guza mózgu. Kiedy młodzieniec myśli, że już wszystko stracone, nagle pojawia się dziwna oferta od tajemniczego nieznajomego. Oferta dotyczy napisania książki w zamian za fortunę, zdrowie i coś jeszcze...Jednak każda wielka oferta ma swoje minusy. Jakie? Sprawdźcie to sami.

Po przeczytaniu krótkiego opisu z okładki, który jest dosyć intrygujący, można dojść do wniosku, że książka jest ciekawą pozycją. Niestety, autorowi chyba z lekka wyczerpały się pomysły na przeprowadzanie skrzętnie całej opowieści. Utwór bowiem składa się głównie z opisów tego, co David przeżywa, jakie są jego rozterki oraz jak traktuje poszczególne osoby. Są to dosyć mało ważne wątki dla rozwoju akcji, ale właśnie nimi jest wypchana cała książka. Rozwiązywanie zagadki, kim jest tajemniczy nieznajomy, jest upchnięta na 200 stronach. Reszta to wcześniej wspomniane przeżycia wewnętrzne głównego bohatera. Przez to dzieło czasem wydaje się nudne. Jednak czytelnik, który dotrwa do końca, będzie usatysfakcjonowany wartkością 100 ostatnich stronic. Wrażenie końcowe jest naprawdę pozytywne, ale trzeba przyznać, że przez większą część książki tak naprawdę nic się nie dzieje.

Miłym, a może inaczej, wielkim plusem jest dokładny opis Barcelony. Tak samo jak w książce „Cień wiatru”, tak i tutaj autor doskonale i bogato przedstawił to miasto. Dzięki precyzyjnym i rozbudowanym opisom, można z łatwością przenieść się do mrocznej i niespokojnej, w tamtych czasach, Barcelony. Oczywiście nie zabrakło również nawiązań. Przykładowo Cmentarz Zapomnianych Książek występuje również w tej powieści, ale nie jest to kluczowy wątek, można raczej napisać, że jest to kolejny epizod w życiu Davida – jeden z wielu.

Cieszy również to, że książka została napisana w podobny sposób, co „Cień wiatru”. Dzięki temu czyta ją się miło i przyjemnie. Dobór słów jest właściwy do miejsca czasu i akcji. Długie zdania zaś są rzadkością, co sprawia, że czytelnik znacznie lepiej zapamięta wydarzenia. Dzięki temu książkę czyta dosyć szybko.

Miłym akcentem jest również wiele ciekawych słów wypowiadanych przez nieznajomego. Jego myśli są ponadczasowe. Przykładem może być zdanie: „Człowiek nie wie, czym jest pragnienie, dopóki się nie napije” . Dzięki temu książka zyskuje na wartości. „Cień wiatru” również zawierał tego typu myśli i za to cenię jego autora.

Czy w takim razie „Gra anioła” jest gorsza niż debiutancka powieść Zafona? Nie, ale jest inna. Akcja jest wolniejsza i zagadka trochę bardziej rozmyta. Mimo wszystko warto przeczytać tę pozycję, gdyż każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Dla jednych będą to ponadczasowe myśli, dla innych opis Barcelony, a jeszcze innym spodoba się to, co mi się nie podobało.

Dawid Nawrocki.

wtorek, 28 lipca 2009

Mój pierwszy raz - czyli 5 moich pierwszych gier

W natłoku codziennych informacji dotyczących nowych produkcji, postanowiłem odizolować się od nich i przypomnieć sobie 5 produkcji, w które grałem po otrzymaniu pierwszego komputera klasy PC.

Dawno, dawno temu, a dokładnie w 1995 roku, przywędrował do mnie komputer z procesorem Intel Pentium 100. Posiadał 32 MB RAM i jakąś tam kartę graficzną - skleroza na starość, nie pamiętam jaką. Komputer został wyposażony w czytnik CD, co na tamte czasy nie było takie powszechne. Pierwszym tytułem, do którego zasiadł mały Dawid była gra...

FIFA International Soccer

Udało mi się ją dostać na krążku CD, ale ze swoich źródeł wiem, że była też wersja dostępna na dyskietkach. Jako człowiek, który wychował się na bajeczkach typu "Kapitan Jastrząb", nie mogłem sobie odmówić zakupu tej produkcji. W pierwszej grze z tej serii podobało mi się to, że nie było łatwo strzelić gola (oczywiście do czasu, aż odkryłem błędy w grze). Przypadły mi do gustu poruszające się trybuny, ciekawe wstawki po strzeleniu bramki (przywodzą mi namyśl te, które występują podczas meczu w baseballa).

Z uśmiechem na twarzy wracam również do tego, jak uciekałem przez 10 minut sędziemu, bo ten chciał mi dać żółtą kartkę. Na koniec jeszcze wspomnę, że w grze były dostępne 32 drużyny narodowe, a wymagania sprzętowe był następujące: dowolny procesor 66 MHz, 4 MB RAM, akcelerator 2D. Do tej pory mam pudełko z tą grą.


Wolfenstein 3D

Mimo młodego wieku udało mi się zagrać i przejść Wolfensteina 3D. Gra wywarła na mnie wielkie wrażenie. W produkcji tej, jak pewnie większość z Was wie, wcielamy się Williama Josepha Blazkowicza. Ten amerykański żołnierz polskiego pochodzenia został złapany i umieszczony w hitlerowskiej twierdzy.

Oczywiście, chce z niej uciec i w tym momencie wkraczamy my. Przez 10 kolejnych poziomów będziemy zabijać Nazistów, aby na koniec dopiąć swego... i dopiąć też mecha-Hitlera.

Dyna Blaster

Przyznam się, że jak byłem dzieckiem, to nigdy nie ukończyłem tej produkcji. Raz tylko doszedłem do końca, ale niestety podczas walki z finałowym bossem wysiadł prąd i... już nigdy nie spróbowałem ponownie. Wiem, że porwana księżniczka zostaje uratowana i tak dalej, ale nigdy tego nie widziałem.

Dyna Blaster jest grą zręcznościową, dosyć prostą w obsłudze, gdyż po prostu (w wielkim skrócie) trzeba stawiać bomby, w taki sposób, aby ich wybuch zniszczył przeciwnika. Cała produkcja składa się z ośmiu etapów, a na każdy z nich przypada osiem poziomów.

[Grałeś w Dynę sam? Epic fail. Ta gra niszczy psychicznie, gdy gra się w czwórkę na jednej klawiaturze - dop. SS]

Striker 96

To kolejna gra piłkarska, która przez niektórych recenzentów była oceniona lepiej niż FIFA. Taką opinię znajdziecie na przykład w Secret Service z 96 roku. W grze zaimplementowano, obym nie skłamał, prawie wszystkie reprezentacje narodowe. Dodatkowo, do każdej z nich został przypisany hymn narodowy. Miło jest usłyszeć Mazurek Dąbrowskiego przed meczem.

Gra była bardzo dynamiczna i prócz tego, że miała dużo trybów, to jeszcze posiadała możliwość rozgrywania meczy na hali. Występowały w niej też zmienne warunki atmosferyczne (nie na hali, rzecz jasna). Tytuł został stworzony przez firmę Acclaim i był dostępny na dyskietach oraz płycie CD - do tej pory mam pudełko.

Crusader: No Remorse

Gra wydana dawno, dawno temu w "zielonej serii" przez firmę CD Projekt. Wtedy jeszcze, ten jeden z największych dystrybutorów w Polsce miał swoją siedzibę na Saskiej Kępie. Mało osób pamięta, że właśnie tam powstał CD Projekt.

Wróćmy jednak do gry, która została stworzona przez legendarną firmę Origin Systems. W produkcji tej wcielamy się w komandosa, który wraz ze swoim oddziałem walczy z terroryzmem. Niestety, podczas jednej z rutynowych misji prawie cała grupa zostaje zgładzona przez maszyny, które nasłał dowódca oddziału. Na jego nieszczęście jeden z żołnierzy przeżywa, to właśnie w niego się wcielmy i dokonujemy zemsty. Ciekawa fabuła i dość wysoko poziom trudności sprawiał, że nie mogłem oderwać się od ekranu.


Lista 5 pierwszych gier zamknięta. Potem przyszły jeszcze takie tytuły jak RIOT, Speed Haste, Cywilizacja I i II, Age of Empires, Mortal Kombat i wiele innych.

A Wy jak zaczynaliście swoją przygodę z grami? Jakie gry były pierwsze?

Dawid Nawrocki

Pieski żywot w Korei Południowej

Korea Południowa, w przeciwieństwie do Korei Północnej jest państwem demokratycznym. Rząd tego państwa zaakceptował Prawa Ochrony Zwierząt, które nie pozwalają torturować zwierząt. Niestety, w praktyce jest inaczej.

Jak podaje witryna internetowa www.uniteddogs.com, mimo wprowadzenia przez Koreę Południową wspomnianych wcześniej praw, zwierzęta, a głównie psy nadal są duszone, podpalane, rażone prądem lub bite na śmierć. Tylko po to, aby otrzymać ich mięso. Władze tego kraju podobno nigdy odpowiednio nie zadbały o to, aby rozpowszechnić informacje o przyjęciu Praw Ochrony Zwierząt.

Pod adresem uniteddogs.com można znaleźć petycję, która dostępna jest w 10 językach. Cała akcja ma wymusić na rządzie Korei Południowej realne przestrzeganie praw zwierząt. Petycja zostanie przedstawiona przedstawicielom koreańskiej administracji państwowej w Seulu, w momencie kiedy znajdzie się pod nią ponad milion podpisów.
Do tej pory akcję poparło 138 975 osób. Petycja jest administrowana przez United Dogs and Cat.

Wydaję mi się, że powinniśmy poprzeć tę akcję, gdyż skoro państwo akceptuje prawa ochrony zwierząt, to jest świadome tego, że musi wyprzeć się swojej części kultury, do której było zaliczone jedzenie mięsa psów i kotów.







Dawid Nawrocki (wiadomosci24)

niedziela, 26 lipca 2009

Naga prawda o telewizji - programy rozrywkowe w telewizji


Dzisiejsza telewizja stawia przede wszystkim na rozrywkę, która z założenia ma wywołać u widza liczne kontrowersje, śmiech, a nawet głębokie wzruszenie. Nie łudźmy się, że jej jedynym celem jest dogodzenie naszym potrzebom, aby „coś” się działo, bądź urozmaicenie naszej codzienności. Chodzi tutaj bowiem głównie o oglądalność, a co za tym idzie: pieniądze. Nie na darmo telewizja zatrudnia znane persony showbuissnesu, które swoim ekscentrycznym zachowaniem wzbudzają ciekawość. Mam tu na myśli m.in. Dodę. Zna się na łyżwiarstwie jak świnia na gwiazdach, jednak zyskuje oglądalność dla TVP2 dzięki swojej sławie i polemikom krążącym wokół jej osoby.

Programy takie jak: „Taniec z gwiazdami”, „Gwiazdy tańczą na lodzie”, „Jak Oni śpiewają?” bez cienia wątpliwości nastawione są na przyciągnięcie jak największej liczby odbiorców, konkurują ze sobą. Werbowane są zatem do nich mniej lub bardziej znane „gwiazdy muzyki, telewizji, sportu, bądź czasem polityki (przypomnijmy sobie udział Katarzyny Tusk, córki premiera, w „Tańcu z gwiazdami”).Uczestnicy oceniani są przez teoretycznie mające do tego pełne predyspozycje jury. W praktyce powyższe stwierdzenie o wysoce wykwalifikowanej komisji niestety mija się z prawdą.

Niektóre wokandy stawiają bardziej na odkrycie „nowej gwiazdy”, czegoś świeżego. Dają w ten sposób zwykłemu, szaremu człowiekowi możliwość zaistnienia w świecie, wybicia się z tłumu i rozpoczęcia nowego życia. Do takich przedsięwzięć zalicza się m.in.: „You can dance”, „Fabryka gwiazd” oraz „Mam talent”.

W pewnym sensie repertuar rozrywkowy jest pożyteczny, gdyż zachęca ludzi do pokazania swoich talentów, pomysłów, do wymiany spostrzeżeń, poszerza zainteresowania. Jednak z drugiej strony odbiera nie tylko świeżo upieczonym uczestnikom, ale również widzom swoją prywatność. Osoby biorące udział w danym programie muszą się liczyć z brakiem jakiejkolwiek intymności oraz z faktem, że każde ich działanie ujrzy światło dzienne. Odbiorcy natomiast zaczynają żyć sensacjami z życia sław, przeżywają ich rozterki, szokują się ich machlojkami, gdy wyjdą na jaw. Kiedy kogoś polubią przejmują, często nieświadomie, jego zachowanie, kreują swój wizerunek na jego podobieństwo.

Takowe programy, żerujące na zainteresowaniu widzów, wyrastają niczym grzyby po deszczu. Są wzorowane na swoich poprzednikach, nie wnoszą więc niczego nowego. Cechuje je tandeta. Ile razy bowiem można oglądać łamiącego sobie kości, wywalającego się na scenie człowieka, który swoim szyderczym uśmieszkiem stara się przypodobać jury i społeczeństwu? Na początku jest to nawet całkiem zabawne, lecz później staje się żałosne.

Alicja Paluch