piątek, 31 lipca 2009

Stephen King - recenzja książki „Sklepik z marzeniami”

Nie przepadam za prozą Kinga. Mimo jego pozycji mistrza grozy, nigdy nie trafiały do mnie jego pomysły na straszenie. Dzieła amerykańskiego pisarza kojarzą mi się przede wszystkim z wręcz naturalistycznym opisem Stanów Zjednoczonych i ich mieszkańców, w osobliwym połączeniu z najbardziej stereotypowymi wyobrażeniami zła. Czarna magia, diabeł (rzecz jasna z kopytkiem), wampir (inaczej plugawy zmarły, żaden tam uwodziciel rodem z dzieł Anne Rice). King, jako przedstawiciel amerykańskiej popkultury, napisał jednak kilka książek, które są niezwykłe. Oczywiście, mam na myśli powieść „To”, w której zmiennokształtny klaun - morderca w archetypowy sposób reprezentuje ludzkie lęki przed tym, co nieznane.

W moim osobistym rankingu dzieł Kinga, zaraz po powieści „To”, umieściłabym „Sklepik z marzeniami”.

Akcja powieści rozgrywa się w sennym miasteczku Castle Rock, które nagle ożywa pod wpływem przyjazdu niezwykłego przybysza, Lelanda Gaunta. Jakby tego było mało, podróżnik otwiera tajemniczy sklep, nazwany w powieści „Sklepikiem z marzeniami”. W nazwie tej kryje się podwójne znaczenie: klienci, odwiedzający sklep mogą kupić dla siebie wymarzone przedmioty... Ale czy to są zwykłe przedmioty?
Za kupione skarby właściciel sklepu pobiera niską opłatę – ot, spłatanie komuś figla. Oczywiście, mieszkańców Castle Rock stać na tę formę zapłaty, ale z czasem okazuje się, że cena jest jednak zbyt wysoka. Nawet jak na kupione marzenie – naszyjnik, lampę, kartę z ulubionym baseballistą. Okazuje się, że przedmioty nabywane w „Sklepiku z marzeniami” są tylko zmaterializowaną reprezentacją ludzkich pragnień. Marzenia, z natury dobre, zaczynają mieć moc uzależniania ludzi, zatruwania umysłów swoją władzą.

Jasną postacią w powieści jest miejscowy szeryf Alan Pangborn, podchodzący sceptycznie do nowego mieszkańca miasta i jego sklepiku. Pangborn uważnie obserwuje poczynania Lelanda Gaunta, jednocześnie zmagając się z osobistymi demonami – traumą po stracie żony i synka.
Oprócz bycia mistrzem grozy, King jest również znakomitym specjalistą od ludzkich charakterów. Znając tak doskonale mroczą stronę natury człowieka, autor obnaża także umiejętność dostrzegania w nim dobra i miłości.

Figle, które wzajemnie płatają sobie mieszkańcy Castle Rock, są jak malutkie kamyczki, powodujące śmiercionośną lawinę. Piękne, wymarzone przedmioty, niewinne psikusy, dobroduszny właściciel sklepu – wszystko to, w końcowym rozrachunku okazuje się być przebraniem dla zła. „Sklepik z marzeniami” jest powieścią pełną podwójności. Co i rusz pojawia się starcie niewinności z grzechem, dobroci z egoizmem, miłości ze śmiercią.

Można upodobać sobie te dychotomiczne związki, budując na nich powieść. Stephen King stworzył dzieło, którego struktura łączy ze sobą wszystkich pojawiających się bohaterów, przeplata ich wzajemnymi nitkami powiązań, i niczym pająk tka powoli sieć, w którą powoli, a bezpowrotnie zanurzają się bohaterowie.

„Sklepik z Marzeniami” zaskakuje delikatnością warsztatową Kinga. Słowo, jakiego używa w powieści, jest znacznie subtelniejsze niż w reszcie jego dzieł. Ciężko znaleźć wulgarne i prostackie opisy, choć autor wyraźnie lubuje się w skrzętnym relacjonowani wyglądu koszulki pijaka przechadzającego się po uliczkach Castle Rock czy zachwycającego abażuru.

Niespieszna, wzbogacona o liczne smaczki akcja, wiedzie ku finałowi książki, który pozwolił mi przełamać wyobrażenie o Kingu, jako autorze posiłkującym się kiczowatym wizerunkiem zła (przychodzi mi na myśl opowiadanie „Nawiedzona maglownica”). Po przeczytaniu powieści dochodzę do wniosku, że King wspaniale bawi się wyobrażeniami zła w kulturze europejskiej, pokazując, że aby posłać diabła tam, gdzie mówi dobranoc, wystarczy wiara, i papierowy bukiet kwiatów.

Sylwia Włodyga

czwartek, 30 lipca 2009

Blogi kulinarne

Prowadzenie bloga internetowego to w dzisiejszych czasach norma. Blog jest formą pamiętnika, ale o tyle ciekawego, że publikowane myśli dajemy do wglądu innym użytkownikom. Wiadomo, tyle jest rodzajów blogów, co internautów.

Jednak warto zwrócić uwagę na typ internetowego pamiętnika, który rozwija się w ogromnym tempie – mowa o blogach kulinarnych.


Czym się różni blog kulinarny od innych form blogowania?

Otóż, cechuje go uniwersalność. Ot, każdy przecież je, a ludzie lubią dogadzać swoim kubkom smakowym, poprzez przyrządzanie rozmaitych dań.

Kolejną cechą bloga kulinarnego jest to, że każdy użytkownik może poczuć się mistrzem w tej dziedzinie. Wystarczy trzymać się przepisu podanego przez autorkę bloga (choć nieśmiało pokazują się także męskie blogi kulinarne), która doradzi lepiej niż suchy opis w książce kucharskiej. Istotna jest również relacja między twórcą a użytkownikami wystawiającymi komentarze, gdyż często pojawia się stosunek mistrz – uczeń. Osoby, które są stałymi gośćmi na blogach kulinarnych często „zarażają” się pasją pieczenia lub gotowania i otwierają własne strony, gdzie prezentują własne kulinarne dzieła.

Podobnie jak inne internetowe pamiętniki, tak samo blogi kulinarne tworzą coś w rodzaju społeczności, która integruje się poprzez tworzenie wspólnych akcji pieczenia i gotowania (np. „Z widelcem po Europie” czy „Wielkie grillowanie”). Twórczynie blogów znają się nawzajem, najczęściej tylko w sieci i wymieniają się przepisami.

Kuchnia jednoczy. Także panie, które szukają swego miejsca na świecie. Prowadzenie i kontaktowanie się przez bloga w ojczystym języku jest szansą na zachowanie namiastki polskości na obczyźnie. Przykładem jest mieszkająca w Walii Dorota z bloga Moje Wypieki (zdobywczyni nagrody za najlepszego bloga 2008) czy też Patrycja z Truffle in a rum chocolate, która bloguje w Irlandii.

Oprócz dzielenia się pasją kucharską blog kulinarny może być miejscem dla kreacji artystycznej. Przepisy często są obrazowane znakomitymi zdjęciami potraw, a ich opisy plastyczne i poetyckie (White Plate Liski, Trufla Patrycji).

Przepisy zamieszczane na blogach kulinarnych są różnorodne. Pojawiają się dania narodowe, egzotyczne, proste albo wyrafinowane. Jednakże koncepcja jest wspólna: radość z kucharzenia oraz idee slow food oraz comfort food ,czyli np. pieczenie domowego ciasta zamiast kupowania go w sklepie i czerpania z tego przyjemności.


Sylwia Włodyga

środa, 29 lipca 2009

Gra anioła - recenzja książki


„Cień wiatru” jest dziełem literackim, które zostało przełożone na 40 języków i wydane w 50 krajach. Autor powieści, idąc za tak zwanym ciosem, postanowił napisać nową książkę, której akcja dzieje się również w Barcelonie – jest nią „Gra Anioła”.

Fabuła książki przedstawia losy Davida Martina, który jest pisarzem żyjącym w Barcelonie z początku XX wieku. Poznajemy go, kiedy ma zaledwie dwadzieścia parę lat, ale mimo swojego młodego wieku, wie już czym jest zawód miłosny. Załamany młodzieniec pisze lekkie czytadła dla pewnego wydawnictwa. Niestety, nie może podpisywać się pod tym, co stworzył. Po kilku latach nieustannego pisania powieści, David dowiaduje się, że ma guza mózgu. Kiedy młodzieniec myśli, że już wszystko stracone, nagle pojawia się dziwna oferta od tajemniczego nieznajomego. Oferta dotyczy napisania książki w zamian za fortunę, zdrowie i coś jeszcze...Jednak każda wielka oferta ma swoje minusy. Jakie? Sprawdźcie to sami.

Po przeczytaniu krótkiego opisu z okładki, który jest dosyć intrygujący, można dojść do wniosku, że książka jest ciekawą pozycją. Niestety, autorowi chyba z lekka wyczerpały się pomysły na przeprowadzanie skrzętnie całej opowieści. Utwór bowiem składa się głównie z opisów tego, co David przeżywa, jakie są jego rozterki oraz jak traktuje poszczególne osoby. Są to dosyć mało ważne wątki dla rozwoju akcji, ale właśnie nimi jest wypchana cała książka. Rozwiązywanie zagadki, kim jest tajemniczy nieznajomy, jest upchnięta na 200 stronach. Reszta to wcześniej wspomniane przeżycia wewnętrzne głównego bohatera. Przez to dzieło czasem wydaje się nudne. Jednak czytelnik, który dotrwa do końca, będzie usatysfakcjonowany wartkością 100 ostatnich stronic. Wrażenie końcowe jest naprawdę pozytywne, ale trzeba przyznać, że przez większą część książki tak naprawdę nic się nie dzieje.

Miłym, a może inaczej, wielkim plusem jest dokładny opis Barcelony. Tak samo jak w książce „Cień wiatru”, tak i tutaj autor doskonale i bogato przedstawił to miasto. Dzięki precyzyjnym i rozbudowanym opisom, można z łatwością przenieść się do mrocznej i niespokojnej, w tamtych czasach, Barcelony. Oczywiście nie zabrakło również nawiązań. Przykładowo Cmentarz Zapomnianych Książek występuje również w tej powieści, ale nie jest to kluczowy wątek, można raczej napisać, że jest to kolejny epizod w życiu Davida – jeden z wielu.

Cieszy również to, że książka została napisana w podobny sposób, co „Cień wiatru”. Dzięki temu czyta ją się miło i przyjemnie. Dobór słów jest właściwy do miejsca czasu i akcji. Długie zdania zaś są rzadkością, co sprawia, że czytelnik znacznie lepiej zapamięta wydarzenia. Dzięki temu książkę czyta dosyć szybko.

Miłym akcentem jest również wiele ciekawych słów wypowiadanych przez nieznajomego. Jego myśli są ponadczasowe. Przykładem może być zdanie: „Człowiek nie wie, czym jest pragnienie, dopóki się nie napije” . Dzięki temu książka zyskuje na wartości. „Cień wiatru” również zawierał tego typu myśli i za to cenię jego autora.

Czy w takim razie „Gra anioła” jest gorsza niż debiutancka powieść Zafona? Nie, ale jest inna. Akcja jest wolniejsza i zagadka trochę bardziej rozmyta. Mimo wszystko warto przeczytać tę pozycję, gdyż każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Dla jednych będą to ponadczasowe myśli, dla innych opis Barcelony, a jeszcze innym spodoba się to, co mi się nie podobało.

Dawid Nawrocki.

wtorek, 28 lipca 2009

Mój pierwszy raz - czyli 5 moich pierwszych gier

W natłoku codziennych informacji dotyczących nowych produkcji, postanowiłem odizolować się od nich i przypomnieć sobie 5 produkcji, w które grałem po otrzymaniu pierwszego komputera klasy PC.

Dawno, dawno temu, a dokładnie w 1995 roku, przywędrował do mnie komputer z procesorem Intel Pentium 100. Posiadał 32 MB RAM i jakąś tam kartę graficzną - skleroza na starość, nie pamiętam jaką. Komputer został wyposażony w czytnik CD, co na tamte czasy nie było takie powszechne. Pierwszym tytułem, do którego zasiadł mały Dawid była gra...

FIFA International Soccer

Udało mi się ją dostać na krążku CD, ale ze swoich źródeł wiem, że była też wersja dostępna na dyskietkach. Jako człowiek, który wychował się na bajeczkach typu "Kapitan Jastrząb", nie mogłem sobie odmówić zakupu tej produkcji. W pierwszej grze z tej serii podobało mi się to, że nie było łatwo strzelić gola (oczywiście do czasu, aż odkryłem błędy w grze). Przypadły mi do gustu poruszające się trybuny, ciekawe wstawki po strzeleniu bramki (przywodzą mi namyśl te, które występują podczas meczu w baseballa).

Z uśmiechem na twarzy wracam również do tego, jak uciekałem przez 10 minut sędziemu, bo ten chciał mi dać żółtą kartkę. Na koniec jeszcze wspomnę, że w grze były dostępne 32 drużyny narodowe, a wymagania sprzętowe był następujące: dowolny procesor 66 MHz, 4 MB RAM, akcelerator 2D. Do tej pory mam pudełko z tą grą.


Wolfenstein 3D

Mimo młodego wieku udało mi się zagrać i przejść Wolfensteina 3D. Gra wywarła na mnie wielkie wrażenie. W produkcji tej, jak pewnie większość z Was wie, wcielamy się Williama Josepha Blazkowicza. Ten amerykański żołnierz polskiego pochodzenia został złapany i umieszczony w hitlerowskiej twierdzy.

Oczywiście, chce z niej uciec i w tym momencie wkraczamy my. Przez 10 kolejnych poziomów będziemy zabijać Nazistów, aby na koniec dopiąć swego... i dopiąć też mecha-Hitlera.

Dyna Blaster

Przyznam się, że jak byłem dzieckiem, to nigdy nie ukończyłem tej produkcji. Raz tylko doszedłem do końca, ale niestety podczas walki z finałowym bossem wysiadł prąd i... już nigdy nie spróbowałem ponownie. Wiem, że porwana księżniczka zostaje uratowana i tak dalej, ale nigdy tego nie widziałem.

Dyna Blaster jest grą zręcznościową, dosyć prostą w obsłudze, gdyż po prostu (w wielkim skrócie) trzeba stawiać bomby, w taki sposób, aby ich wybuch zniszczył przeciwnika. Cała produkcja składa się z ośmiu etapów, a na każdy z nich przypada osiem poziomów.

[Grałeś w Dynę sam? Epic fail. Ta gra niszczy psychicznie, gdy gra się w czwórkę na jednej klawiaturze - dop. SS]

Striker 96

To kolejna gra piłkarska, która przez niektórych recenzentów była oceniona lepiej niż FIFA. Taką opinię znajdziecie na przykład w Secret Service z 96 roku. W grze zaimplementowano, obym nie skłamał, prawie wszystkie reprezentacje narodowe. Dodatkowo, do każdej z nich został przypisany hymn narodowy. Miło jest usłyszeć Mazurek Dąbrowskiego przed meczem.

Gra była bardzo dynamiczna i prócz tego, że miała dużo trybów, to jeszcze posiadała możliwość rozgrywania meczy na hali. Występowały w niej też zmienne warunki atmosferyczne (nie na hali, rzecz jasna). Tytuł został stworzony przez firmę Acclaim i był dostępny na dyskietach oraz płycie CD - do tej pory mam pudełko.

Crusader: No Remorse

Gra wydana dawno, dawno temu w "zielonej serii" przez firmę CD Projekt. Wtedy jeszcze, ten jeden z największych dystrybutorów w Polsce miał swoją siedzibę na Saskiej Kępie. Mało osób pamięta, że właśnie tam powstał CD Projekt.

Wróćmy jednak do gry, która została stworzona przez legendarną firmę Origin Systems. W produkcji tej wcielamy się w komandosa, który wraz ze swoim oddziałem walczy z terroryzmem. Niestety, podczas jednej z rutynowych misji prawie cała grupa zostaje zgładzona przez maszyny, które nasłał dowódca oddziału. Na jego nieszczęście jeden z żołnierzy przeżywa, to właśnie w niego się wcielmy i dokonujemy zemsty. Ciekawa fabuła i dość wysoko poziom trudności sprawiał, że nie mogłem oderwać się od ekranu.


Lista 5 pierwszych gier zamknięta. Potem przyszły jeszcze takie tytuły jak RIOT, Speed Haste, Cywilizacja I i II, Age of Empires, Mortal Kombat i wiele innych.

A Wy jak zaczynaliście swoją przygodę z grami? Jakie gry były pierwsze?

Dawid Nawrocki

Pieski żywot w Korei Południowej

Korea Południowa, w przeciwieństwie do Korei Północnej jest państwem demokratycznym. Rząd tego państwa zaakceptował Prawa Ochrony Zwierząt, które nie pozwalają torturować zwierząt. Niestety, w praktyce jest inaczej.

Jak podaje witryna internetowa www.uniteddogs.com, mimo wprowadzenia przez Koreę Południową wspomnianych wcześniej praw, zwierzęta, a głównie psy nadal są duszone, podpalane, rażone prądem lub bite na śmierć. Tylko po to, aby otrzymać ich mięso. Władze tego kraju podobno nigdy odpowiednio nie zadbały o to, aby rozpowszechnić informacje o przyjęciu Praw Ochrony Zwierząt.

Pod adresem uniteddogs.com można znaleźć petycję, która dostępna jest w 10 językach. Cała akcja ma wymusić na rządzie Korei Południowej realne przestrzeganie praw zwierząt. Petycja zostanie przedstawiona przedstawicielom koreańskiej administracji państwowej w Seulu, w momencie kiedy znajdzie się pod nią ponad milion podpisów.
Do tej pory akcję poparło 138 975 osób. Petycja jest administrowana przez United Dogs and Cat.

Wydaję mi się, że powinniśmy poprzeć tę akcję, gdyż skoro państwo akceptuje prawa ochrony zwierząt, to jest świadome tego, że musi wyprzeć się swojej części kultury, do której było zaliczone jedzenie mięsa psów i kotów.







Dawid Nawrocki (wiadomosci24)

niedziela, 26 lipca 2009

Naga prawda o telewizji - programy rozrywkowe w telewizji


Dzisiejsza telewizja stawia przede wszystkim na rozrywkę, która z założenia ma wywołać u widza liczne kontrowersje, śmiech, a nawet głębokie wzruszenie. Nie łudźmy się, że jej jedynym celem jest dogodzenie naszym potrzebom, aby „coś” się działo, bądź urozmaicenie naszej codzienności. Chodzi tutaj bowiem głównie o oglądalność, a co za tym idzie: pieniądze. Nie na darmo telewizja zatrudnia znane persony showbuissnesu, które swoim ekscentrycznym zachowaniem wzbudzają ciekawość. Mam tu na myśli m.in. Dodę. Zna się na łyżwiarstwie jak świnia na gwiazdach, jednak zyskuje oglądalność dla TVP2 dzięki swojej sławie i polemikom krążącym wokół jej osoby.

Programy takie jak: „Taniec z gwiazdami”, „Gwiazdy tańczą na lodzie”, „Jak Oni śpiewają?” bez cienia wątpliwości nastawione są na przyciągnięcie jak największej liczby odbiorców, konkurują ze sobą. Werbowane są zatem do nich mniej lub bardziej znane „gwiazdy muzyki, telewizji, sportu, bądź czasem polityki (przypomnijmy sobie udział Katarzyny Tusk, córki premiera, w „Tańcu z gwiazdami”).Uczestnicy oceniani są przez teoretycznie mające do tego pełne predyspozycje jury. W praktyce powyższe stwierdzenie o wysoce wykwalifikowanej komisji niestety mija się z prawdą.

Niektóre wokandy stawiają bardziej na odkrycie „nowej gwiazdy”, czegoś świeżego. Dają w ten sposób zwykłemu, szaremu człowiekowi możliwość zaistnienia w świecie, wybicia się z tłumu i rozpoczęcia nowego życia. Do takich przedsięwzięć zalicza się m.in.: „You can dance”, „Fabryka gwiazd” oraz „Mam talent”.

W pewnym sensie repertuar rozrywkowy jest pożyteczny, gdyż zachęca ludzi do pokazania swoich talentów, pomysłów, do wymiany spostrzeżeń, poszerza zainteresowania. Jednak z drugiej strony odbiera nie tylko świeżo upieczonym uczestnikom, ale również widzom swoją prywatność. Osoby biorące udział w danym programie muszą się liczyć z brakiem jakiejkolwiek intymności oraz z faktem, że każde ich działanie ujrzy światło dzienne. Odbiorcy natomiast zaczynają żyć sensacjami z życia sław, przeżywają ich rozterki, szokują się ich machlojkami, gdy wyjdą na jaw. Kiedy kogoś polubią przejmują, często nieświadomie, jego zachowanie, kreują swój wizerunek na jego podobieństwo.

Takowe programy, żerujące na zainteresowaniu widzów, wyrastają niczym grzyby po deszczu. Są wzorowane na swoich poprzednikach, nie wnoszą więc niczego nowego. Cechuje je tandeta. Ile razy bowiem można oglądać łamiącego sobie kości, wywalającego się na scenie człowieka, który swoim szyderczym uśmieszkiem stara się przypodobać jury i społeczeństwu? Na początku jest to nawet całkiem zabawne, lecz później staje się żałosne.

Alicja Paluch

QPAD QH-1339 - test

Kiedy pojawiła się informacja prasowa o słuchawkach QPAD QH-1339, sporo osób zainteresowało się tym produktem. Niestety, nikt nie testował ich, tak więc ciężko było ocenić czy stwierdzenia, które padły w materiale są prawdziwe. Nam jednak udało się otrzymać do testów ten sprzęt i zaraz napiszę Wam, czy jest wart swojej ceny.

Zacznę od tego, że słuchawki otrzymałem w dość ciekawym etui. Były one bowiem zapakowane w mini plecaczek przypominający ten, w którym trzyma się kulę do kręgli. Opakowanie jest koloru czarnego, a w górnej części znajduje się okienko, w którym można umieścić swoje dane osobowe. Wspomnę jeszcze, że nie jest to jakaś specjalna wersja, po prostu wszystkie słuchawki z serii QH-1339 są tak zapakowane. Dzięki temu łatwiej je przenosić.

Słuchawki wyglądają solidnie. Ogromne nauszniki wykonane są z metalu i bardzo grubej gąbki. Całość zaś jest przymocowana do metalowego pręta, który został obłożony pianką. Mikrofon również wykonany został z tego samego tworzywa, ale jest bardziej giętki.

Do zestawu dołączono końcówkę USB, do której podłącza się słuchawki. To właśnie dzięki niej można regulować głośność przekazywanego dźwięku oraz wyłączyć mikrofon. Oczywiście, istnieje możliwość podłączenia słuchawek poprzez porty jack, ale wtedy nie można regulować wyżej wymienionych funkcji.

Wrażenia

Zacznę może od tego, że bardzo mi się podoba rozwiązanie z możliwością podłączenia słuchawek do komputera za pomocą portu USB. Szybkie wykrycie sprzętu przez program operacyjny i już można cieszyć się dźwiękiem. Oczywiście porty jack też spełniają tę funkcję, ale nie raz bywało, że się psuły i wtedy był problem. Wejść USB na ogół jest więcej w komputerach, tak więc nawet, gdy padnie pierwszy, to zawsze jest drugi i trzeci i czwarty...

Podoba mi się również to, że słuchawki posiadają możliwość podłączenia ich za pomocą portu USB i jacka. Dzięki temu mogłem je podpiąć do konsoli, PC i odtwarzacza DVD. Ich zastosowanie jest więc spore.

Po nałożeniu na uszy słuchawek, wszystkie dźwięki wokół mnie stały się wytłumione, a to wszystko za sprawą redukcji hałasu z otoczenia, nawet o 18 decybeli. Nie można tutaj mówić o pełnym wyciszeniu, gdyż hałas przedrze się przez najbardziej wytłumione słuchawki. Niemniej jest znacznie ciszej. Dzięki temu, można skupić się na rozmowie podczas gry, czy też za pośrednictwem programu Skype. Zwłaszcza, że kiedy ktoś coś mówi, to szumy z otoczenia znikają i słychać tylko rozmówcę.

Skoro już doszedłem do dźwięku, to warto jeszcze wspomnieć o tym, jak słuchawki działają podczas odtwarzania muzyki i grania w gry. W tej pierwszej kwestii jest bardzo dobrze. Po pierwsze dlatego, że brzmienie jest bardzo czyste, a po drugie basy są mocne, solidne i nie drażnią ucha. Niemniej znacznie „złożony” dźwięk wykorzystują gry komputerowe i filmy. Przestrzenny dźwięk nieraz ułatwia zlokalizowanie przeciwnika. Trzeba przyznać, że w tej kwestii słuchawki stają na wysokości zadania. Dźwięk słychać zarówno z przodu, jaki i z tyło oraz z góry i z dołu. To wszystko jest możliwe dzięki wykorzystaniu technologii DTS, Dolby Digital, Dolby Prologic, PCM stereo. W filmach nic się nie zmienia, tak więc również możemy cieszyć się z bardzo dobrego dźwięku.

Mikrofon kardioidalny, który przez zastosowanie takiej technologii powinien być mniej czuły na dźwięki, wcale taki nie jest. W rzeczywistości rozmówcę słychać doskonale, ale rozmówca za to słyszy wszystko co robimy. Oddychamy – słyszy. Piszemy na klawiaturze – słyszy. Na nic się zda odsunięcie mikrofonu od buzi, bo ten doskonale wyłapuje dźwięk. Oczywiście, ma to też swoje plusy, gdyż podczas rozmowy zostaniemy zawsze usłyszani. Niemniej nie zawsze się rozmawia, a szumy wtedy nie są pożądane.


Oceny

Wygląd: 5/5
Wykonanie: 5/5
Obraz: /5
Dźwięk: 5/5
Funkcje: 4.5/5
Instrukcja: /5
Stosunek ceny do jakości: 3/5
Ogólnie: 4.5/5


Podsumowanie:

Czy warto kupić słuchawki QPAD QH-1339? Osobiście uważam, że tak, gdyż jest to naprawdę kawał dobrego sprzętu. Hałasy są wytłumione, dźwięk przestrzenny jest i mają możliwość podłączenia do komputera, konsoli oraz odtwarzacza. Minusem jest oczywiście mikrofon i cena. Za słuchawki trzeba bowiem zapłacić 1499 zł. Mimo wszystko wyróżnienie się należy – srebrny medal jest tu jak najbardziej na miejscu.

Dawid Nawrocki

sobota, 25 lipca 2009

„Wojna płci”

Kobieta i mężczyzna. Dwie skrajności, tudzież przeciwieństwa. Woda – ogień, słońce – księżyc, miłość – nienawiść, niebo – piekło, a jednak w celu uzyskania pełni szczęścia muszą się połączyć. Bez siebie nawzajem ich życie wyglądałoby niczym bezdenna, pozbawiona jakiegokolwiek sensu próżnia.

„Pragnienie mężczyzny zwraca się ku kobiecie, pragnienie zaś kobiety rzadko zwraca się ku czemuś innemu niż ku pragnieniu żywionemu przez mężczyznę.”
- Samuel Taylor Coleridge

W bardzo ciekawy sposób, różnicę w percepcji świata, wynikającą z odmienności charakterów starał się wyjaśnić John Gray w książce pt.: „Mężczyźni są z Marsa, Kobiety z Wenus”. Wykazał, że poza odmienną budową fizyczną, rządzą nami zupełnie inne wartości, co bywa przyczyną licznych, często niepotrzebnych nieporozumień. Każdą swoją tezę poparł przykładami wziętymi prosto z życia, nie mamy zatem do czynienia z żadną fikcją literacką. Obie płci mają swoje specyficzne zalety oraz wady, które nie są zbytnio zależne od osobowości, lecz głęboko zakorzenione w naszej podświadomości. Autor nie dokonuje wywyższania żadnej z nich, skłania wręcz do wzajemnego zrozumienia swoich zachowań.

Nagonki na płeć spotykamy na porządku dziennym, m.in. w skeczach, prezentacjach, plakatach albo mediach. Niekiedy reklamy nawiązują do „wojny płci”, przykładowo MobilKing – operator sieci komórkowej tylko dla prawdziwych mężczyzn. Ciekawi mnie, czy powstanie telefonia przeznaczona tylko dla kobiet – zważywszy na wzajemne pragnienie „pojechania po ambicji” drugiej płci, sądzę, że wcześniej, czy później tak się stanie.

„Świat cierpi na brak mężczyzn, szczególnie tych, którzy są cokolwiek warci.”
- Jane Austen

„Kobiety mają wspaniały instynkt. Wszystko zauważają – z wyjątkiem tego, co oczywiste.”
- Oscar Wilde

Natrafiłam w wyszukiwarce internetowej na zabawne przedstawienie odwiecznego stereotypu mózgów kobiet i mężczyzn. Zachęcam do zapoznania się z nimi poniżej:



MÓZG KOBIETY


MÓZG MĘŻCZYZNY



Czy zgadzacie się z powyższymi schematami?

Verbatim 2.1 Multimedia Portable Speaker System - test


Firma Verbatim kojarzy mi się z produkcją dobrych płyt CD czy też DVD, które wytrzymują bardzo dużo i są sprawne przez długi czas. Tymczasem za kilka dni na naszym rynku pojawią się głośniki od tego producenta. Są one przeznaczone głównie do laptopów, iPhonów i odtwarzaczy. Ich wielkość sprawia, że można je zabrać wszędzie, ale czy są dobre? Zaraz to sprawdzę.

Do testów otrzymałem Verbatim 2.1 Multi Media Portable Speaker System. Ta jakże długa nazwa kryje w sobie dwa małe głośniki, których wymiary są następujące: 10 x 4 i jeden również niewielki subwoofer, który ma 7 cm wysokości i 9 cm szerokości. Do kompletu dołączona jest skórzana torba na głośniki oraz zasilacz. Taki niewielki zestaw sprawia, że bez problemu można zabrać te urządzenie gdzie tylko się chce.

Wnętrze tych małych potworków jest dosyć ciekawe, a twierdzę tak, ponieważ prócz możliwości podpięcia głośników poprzez zasilacz, można je również włączyć po włożeniu odpowiedniej ilości baterii. Dzięki takiemu rozwiązaniu cały zestaw bez problemu będzie nam służył np. podczas podróży pociągiem.

Podpięcie wszystkich elementów ,na które składają się te głośniki w jedną spójną całość nie jest trudne. Wystarczy bowiem wpiąć kolumny oraz zasilacz za pomocą odpowiedniego kabla do subwoofera i zestaw jest gotowy do użycia.

Wizualnie całość prezentuje się okazale. Głośniki bowiem wykonane są z delikatnego, miękkiego plastiku przypominającego gumę. Dzięki temu wyglądają subtelnie i prestiżowo. Dodatkowo ładnie wkomponowane guziki, które znajdziemy na subwooferze dodają urządzeniu uroku. Niebieska dioda, która zapala się po włączeniu głośników nie psuje klimatu. Wręcz przeciwnie, całość pasuje do siebie i jest bardzo estetyczne.

Najważniejszą jednak kwestią w tego typu urządzeniach jest ich moc oraz czystość wydawanego dźwięku.

Kolumny mają moc 2 W i są wzmocnione oraz ekranowane poprzez magnetyczny metal. Dzięki temu dźwięk jest czysty i nie ma problemu skrzeczenia przynajmniej do momentu, kiedy nie podkręcimy basów. Wtedy bowiem subwoofer o mocy 1 W zaczyna burczeć, a kolumny idą w jego ślady. Odradzam więc ustawianie maksymalnej głośności. Jeśli da się niższą moc, to nie będzie problemu z dźwiękiem.

Oczywiście musimy pamiętać, że są to głośniki przenośne i w tej kategorii należy je rozpatrywać. Wiadomo, że 80 W to nie 2 W, ale powiem szczerze, że jak na takie maleństwa, to jestem pozytywnie zaskoczony czystością dźwięku wydobywającego się z nich.



Oceny

Wygląd: 4.5/5
Wykonanie: 4.5/5
Obraz: /5
Dźwięk: 4/5
Funkcje: 4.5/5
Instrukcja: 4.5/5
Stosunek ceny do jakości: 5/5
Ogólnie: 4.5/5

Plusy:

* + wielkość,
* + cena
* + czystośc dźwięku


Minusy:

* czasami burczą


Podsumowanie:

Test może nie jest długi, ale głośniki nie są też wielkie. Na zakończenie miło by było je jakoś zacnie podsumować. Napiszę może tak, polecam głośniki Verbatima wszystkim tym, którzy często podróżują, albo chcą puszczać swoją muzykę z iPhona czy też odtwarzacza. Urządzenie, to bowiem nie zawiedzie Was. Zostało stworzone jako mobilne i w tej kategorii się sprawdza znakomicie. Czysty dźwięk, estetyka, delikatność, skórzany pokrowiec świadczą o klasie, którą można mieć w niewygórowanej cenie 49 zł. Jeśli więc potrzebujecie głośników tylko do takich czynności, jak wyżej opisane, to najnowsze Verbaitmy są dla Was.

Dawid Nawrocki

piątek, 24 lipca 2009

Kryzysowy Harry Potter – recenzja filmu Harry Potter i Książę Półkrwi


Na ekrany kin wchodzi właśnie nowa część Harrego Pottera, która nosi podtytuł „Książę Półkrwi”. Jak wskazuje tytuł, film będzie opierał się w całości na książce, napisanej w 2005 roku przez Joanne K. Rowling. Czy warto iść na tę ekranizację do kina?

Fabuła filmu, jak już wspomniałem, nawiązuje w 100% do książki. Dlatego osoba, która czytała to dzieło literackie, może pominąć ten akapit. W Hogwarcie wszystko wróciło do normy. Zajęcia odbywają się normalnie. Można nawet powiedzieć, że jest lepiej niż zawsze, gdyż Harry radzi sobie z lekcjami eliksirów. Po pierwsze dlatego, że Snape zrezygnował z tego stanowiska i zajął się zajęciami z czarnej magii, a po drugie Potter znalazł ciekawą książkę, z bardzo przydatnymi radami. To właśnie dzięki niej staje sie prymusem. Niestety, siły zła czają się tuż za rogiem. Tym razem główną rolę odegra Malfoy, który podobno otrzymał zadanie od samego Lorda Voldemorta. Jakie to zadanie? Tego, jak i wielu innych rzeczy, fani przygód młodego czarodzieja mogą dowiedzieć się z książki lub z filmu.

Fabuła fabułą, ale jak film przedstawia się w całości? Niestety, muszę rozczarować fanów Harry’ego Pottera, gdyż dzieło wypada blado. Spowodowane jest to przede wszystkim tym, że produkcja nie jest jednolita. Na dobrą sprawę, ciężko odkryć, w którą stronę chciał iść reżyser. Najpierw ukazuje Hogwart, by zaraz potem przenieść widza w plener. Przez taki zabieg całość wydaje się szarpana i zamknięta w sobie. W sumie trochę jest tego i trochę tamtego, a w konsekwencji nie ma niczego, na czym można by zawiesić oko. Bajkowy Harry Potter przeszedł gruntowny lifting i teraz prezentuje się bardziej surowo, posępnie, co nie przypadnie do gustu osobom, którym podobały się poprzednie części Małego Czarodzieja.

Ekranizacja jest szalenie rozmyta. Malfoy i jego intryga, która ukazana jest tylko trzy razy, pozostawia wrażenie niedosytu. Zaś wątek poszukiwania Księcia Półkrwi, mocno rozwinięty w książce, w filmie został potraktowany po macoszemu. Tak na dobrą sprawę, fabuła kręci się wokół afektu Rona i Lavender Brown oraz zazdrosnej Hermiony. Produkcji nie ratuje nawet mecz Quidditcha, który wygląda mało efektownie, a historia Lorda Voldemorta, którą stara się przekazać Harry’emu Dumbeldore, została przedstawiona w trzech scenach. Warto jednak zauważyć, że film trwa ponad 2 godziny.

Trzeba jeszcze wspomnieć o grze aktorów, która jest średnia. Niby bohaterowie przeżywają swoje problemy, ale jakoś mało w tym uczucia. Śmierć Dumbledore’a w książce była przedstawiona naprawdę poruszająco, a Harry bardzo to przeżywał. W filmie zostało to spłycone, przez co ujęciu brakuje dramatyzmu. Motywem ratującym nieco tę fatalną scenę jest niezwykłe pożegnanie Dumbledore’a przez uczniów Hogwartu i nauczycieli. Moment oddania czci dyrektorowi Szkoły Magii i Czarodziejstwa ukazuje, że czarodzieje istnieją jako społeczność z własnymi obrzędami.

Mimo wszystko film ma również swoje plusy w postaci naprawdę efektownych scen . Mnie w pamięci utkwiło kilka mocnych i dobrych obrazów, m.in. sceny z magicznym sklepem Weasleyów, który wygląda naprawdę oszałamiająco. Niesamowite wrażenie robi również walka Dumbledora z Inferiusami w podziemnej jaskini – wyczarowane przez niego morze ognia jest świadectwem potęgi tego czarodzieja. Muszę także wspomnieć o pewnym zabawnym ujęciu, w którym Hagrid, profesor Slughorn i Harry stoją nad ciałem martwego pająka, Aragoga. Cała trójka wygląda wtedy jak „trzech wspaniałych”, przywodząc na myśl klasyczne westerny.

Prócz tego, warto jeszcze wspomnieć o pracy kamery, która jest inna nich w poprzednich częściach. W nowym filmie z tej serii wszystko zmienia się dosyć szybko, dynamicznie i dlatego pojawia się, wspomniany wcześniej efekt niespójności.

Nowy Harry Potter jest filmem, który został wyprodukowany podczas kryzysu i niestety to widać. Mało efektowna, nużąca i strasznie ograniczona wersja Harry’ ego Pottera trafi dzisiaj do polskich kin. Prawdopodobnie widz zapamięta z niego 2-3 sceny – atak Śmierciożerców na dom Rona, Dumbledore’a i Harry’ego w jaskini oraz śmierć wspomnianego profesora

Dawid Nawrocki.

piątek, 17 lipca 2009

Idź i patrz - recenzja


Idź i patrz", radziecki film z 1985 roku, jest najbardziej wstrząsającym obrazem II wojny światowej, jaki kiedykolwiek nakręcono. To obraz o wiele bardziej poruszający (jeżeli w ogóle można te rzeczy porównywać) niż "Lista Schindlera" (1993) czy "Wybór Zofii" (1982). Nawet hasło na plakacie głosi: "To jest wojna jakiej Hollywood nigdy nie pokaże" (This is a war as Hollywood could never portray it). Hasło jest do bólu prawdziwe, bo dla masowej publiczności ten obraz jest po prostu za mocny.

Akcja filmu dzieje się na Białorusi w 1943 roku. Niemcy, cofający się po klęsce stalingradzkiej, plądrują i mordują białoruskie wsie. Ofiarą zbrodni pada 628 wiosek, całkowicie zmiecionych z powierzchni razem z ludnością. Bohaterem filmu jest dwunastoletni chłopiec, który znajduje karabin i postanawia dołączyć do partyzantów. Jednak szybko jego oddział zostaje rozbity przez atak niemieckich spadochroniarzy. Teraz chłopak musi uciekać, ale trafia w sam środek wojennego piekła, którego ogromu nie jest w stanie ogarnąć.

"Idź i patrz" jest arcydziełem porównywalnym z "Czasem Apokalipsy" (1979) Coppoli. Tu też jest motyw podróży przez piekło wojny. Ale film Coppoli nie jest aż tak szokujący i brutalny w przedstawianiu zagłady ludności. Jest to trudna do zniesienia wizja nieludzkiego okrucieństwa i całkowitego zwyrodnienia świata. Film, momentami niebezpiecznie zbliża się do sadystycznego horroru spod znaku gore, ale szczęśliwie nie przekracza pewnych granic. Pozostaje antywojennym dramatem, prawdziwym, choć momentami trudnym do wytrzymania dla widza. Twórcom udało się zmienić historyczne fakty i statystyki , w jeden z najbardziej szokujących i bezkompromisowych filmów o horrorze wojny. Jest to najmocniejsza i najlepsza lekcja historii jaka może istnieć.

"Idź i patrz" to arcydzieło, które powinno być przypominane. Trudno mi polecać ten film, ale na prawdę powinno się go znać.

Bartosz Konarski

czwartek, 16 lipca 2009

Stanisław Michalkiewicz: „Protector traditorum”


Dla każdego, kto choć trochę interesuje się przeszłością i jej wpływem na teraźniejszość, najzupełniej oczywiste jest, że mówiąc tudzież pisząc - np. o drugiej wojnie światowej - odwołujemy się do ogromu zjawisk, jakie były jej istotą. Nikt chyba nie rozpatruje wojny wyłącznie jako sumy operacji militarnych. Coraz częściej badane są aspekty, które dotychczas uważano za mało istotne, bądź ciekawe: logistyka, transport, kwestie ekonomiczne, fiskalne, społeczne, moralne, kulturowe. Pominięcie któregokolwiek ze zjawisk, niejako wykreślenie z listy badań, przyniesie skutek w postaci wypaczenia obrazu wojny. Fałszywy obraz prowadzić może wyłącznie do wyciągnięcia sfingowanych wniosków, a przecież nie o to chyba chodzi? Utrzymywanie tego stanu patologii poznawczej wcześniej, czy później przerodzi się w zjawisko degeneracji myśli historycznej.

Wydawać by się mogło, że opisana powyżej zasada – analizowania i badania wszelkich aspektów przeszłości w celu uzyskania jej obiektywnego obrazu – winna obowiązywać zawsze i wszędzie. Tymczasem w niepodległym państwie, gdzie nie ma cenzury, zaś występuje swoboda badań naukowych, pojawiła się strefa demencji historycznej. Gdyby nie wybitnie świecki oraz amoralny charakter zjawiska, użyłbym określenia „tabu”, ewentualnie „sacrum”. Równie dobrze jednak pasuje epitet „biała plama” - rozumiany jako temat wstydliwy, trudny, kontrowersyjny, na który najlepiej spuścić kurtynę milczenia i zapomnienia. Tym wątkiem jest lustracja, a raczej jej brak oraz tzw. „święte krowy”.

Stanisław Michalkiewicz - absolwent studiów prawniczych UMCS w Lublinie i podyplomowego Studium Dziennikarstwa UW. Od 1972r. związany z działalnością, a także wydawnictwami antykomunistycznymi. Publicysta, edytor prac o charakterze historycznym, ekonomicznym oraz politycznym. W stanie wojennym (1982r.) internowany w Białołęce. W latach 1992–1993 zasiadał jako sędzia Trybunału Stanu. Przez cały ten czas aż po dzień dzisiejszy jest czynnym zawodowo publicystą, autorem książek oraz wykładowcą akademickim. Człowiek wybitny, zawdzięczający sukces wyłącznie swej pracy, odwadze i niezłomności - co zapewne kole w oczy rzesze miernych, samozwańczych autorytetów.

„Protector traditorum” (z łac. „Obrońca zdrajców”) to kolejna, niezwykle istotna publikacja w dorobku Stanisława Michalkiewicza. Nie opisuje w niej praktyk stosowanych przez komunistyczną bezpiekę do „łamania” ludzi. Nie spotykamy tych, co w wyniku donosów tracili pracę, mieszkania, czasem wolność, zdrowie tudzież nawet życie. Nie mamy do czynienia z ludźmi, których dzieci zostały wyrzucone ze szkoły, czy też uczelni w wyniku donosu. Zebrane w książce felietony ukazują w całej ohydzie i cynizmie procesy socjotechniczne, wypaczające najnowszą historię Polski poprzez powstrzymywanie procesów lustracyjnych, a szerzej – dekomunizacyjnych. Dzieło pomaga również zrozumieć wynikające z tego, urągające rozumowi paradoksy, gdzie pomstowanie na upadek obyczajów i prowadzenie walki politycznej „teczkami” splata się z gorączkowym poszukiwaniem „kwitów” oraz „kompromatów” na przeciwników politycznych. Gdzie kryształowe autorytety bohatersko walczą z systemem i nie wiedzieć czemu sprzeciwiają się ujawnieniu zawartości ubeckich archiwów, będących najdokładniejszą dokumentacją ich heroizmu. W czasach, kiedy wszyscy walczyli z systemem, a ów jakimś cudem trwał przeszło 45 lat, masakrując przy tym opozycję. Gdzie szary obywatel pisząc donos dokładnie wiedział, jaki bezpieka robiła z niego użytek i dziś ma pewność, że nie szkodził. Można by tak wymieniać bez końca.

Kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość. Kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość”. Owe słowa Erica Arthura Blair'a (znanego lepiej jako Georga Orwella) stają się w trakcie lektury książki upiornie prawdziwe.

Warto zwrócić na koniec uwagę na pewien fenomen. Stanisław Michalkiewicz, publikując swoje artykuły i felietony - pisane na przestrzeni 15 lat (1992– 2007) - ukazuje ewolucję własnego stylu dziennikarskiego. Widzimy jak stara się odnaleźć właściwą drogę, dryfującą na granicy wyłuszczenia wszystkich szczegółów i aspektów sprawy a przekazania tego, co uważa za najważniejsze. Mamy zatem do czynienia z procesem kształtowania mistrzowskiego pióra. Doprawdy, niezwykłe wrażenie.

Chciałbym jeszcze napomnieć o małym zastrzeżeniu, nie tyle pod adresem Autora - ile wydawców, gdyż sprawa dotyczy wielu tego typu publikacji. Nie każdy jest w stanie zapamiętać „tych wszystkich barbarzyńców” - jak napisał K. J. Yeskov. Szczególnie dotyczy to młodszych pokoleń, które często nie znają owych wydarzeń. Może warto byłoby wreszcie zacząć opatrywać publikacje przypisami?


Stanisław Michalkiewicz: „Protector traditorum”

Wydawnictwo: von Borowiecky

Rok: Warszawa 2007


Michał Nawrocki