Seria „Piratów z Karaibów”, za pierwszym razem wniosła bardzo dużo do świata filmu. Głównie za sprawą historii, która odświeżyła morskie pojedynki, ballady natchnione rumem, a także stare, pirackie legendy. Do tego wszystkiego Gore Verbinsky na krześle reżysera wykonał świetną robotę realizacyjną – udało mu się ożywić jedną z najciekawszych sag przygodowych od czasów „Indiany Jones’a”. Czwarta część jak powiedział mój przyjaciel (teraz bezczelnie wykorzystam jego słowa) jest: „lepsza od dwóch poprzednich, ale słabsza od pierwszej”. Jak to się stało, że nie zabijający się piraci, którzy nie mogą pokazać, że naprawdę piją alkohol, a w dodatku mało przeklinają stali się tacy popularni? Głównie jest to sprawka największego promotora filmowego w USA czyli Jerry’ego Bruckheimera. Druga sprawa to fundusze jakimi dysponuje Disney (dlatego też obraz jest tak łagodnie montowany). Trzecią wreszcie jest fakt, że ta seria to dawka świetnej zabawy i kreacji gwiazd, które kolejno miały okazję pojawić się na łajbie „Czarnej Perły”, czy „Latającego Holendra”.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz