Minęło wiele lat zanim wreszcie polski film zachęcił mnie do wizyty w kinie. Nasza kinematografia przeżyła chyba swój największy upadek, przez ostatnie 10 lat. Pojawiali się ci sami twórcy, którzy zatrudniali dokładnie tę samą obsadę. Kolejna komedia dla kretynów, dla facetów, dla kobiet, dla kobiet - rozwódek, dla mężczyzn – wdowców itd. Pojawiały się jaśniejsze punkty za sprawą chociażby „Galerianek”, czy „Domu Złego”. Jednak szybko zostawały zacierane przez „karolakowy plastik” i „adamczykowy podryw”. Co ciekawe zarabiały i to dobrze, a widzowie ciągle chodzili na te produkcje do kina. Teraz niczym grom z jasnego nieba, jak błyszczący zbawiciel pojawia się Jan Komasa. Nieznane nazwisko reżysera, który wie z czym się je „Appleseed”, potrafi omówić mangę i śmieje się ze „szlaufów”. Wie też co gryzie nowoczesne społeczeństwo i jak można dobrze to ukazać. „Sala Samobójców” porusza kolejny, bardzo ważny problem w światowym społeczeństwie. Problem, który też dotkliwie odznacza się w naszym kraju, a nie jest przez nikogo traktowany poważnie. Rozchodzi się tu o ciche dramaty, które dotykają „bananowych licalistów” i często doprowadzają do tragedii. W Japonii znane jako „hikkikomori”, w USA jako „netaddict”, a u nas? Chyba powinien posiadać termin „ogólnej nieświadomości sieciowej’.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz